Queyras cz2 Les Lacs- Brunissard

<— Rozbiliśmy namiot na pierwszym płaskim kawałku trawki, nie dochodząc do jeziorek. Trochę szkoda, ale znad Ecrins nadciągała burza. Groźne chmurska były tuż nad nami, zaczynało kropić. Nie chcieliśmy zmoknąć.

Nie od razu spadł duży deszcz. Przez jakiś czas mieliśmy okazję podziwiać piękną, szybko się przemieszczającą burzę, a potem zachód słońca wśród deszczowych chmur.

Dopiero rano obejrzeliśmy stawki. W dolince panował niczym niezmącony spokój. Żadnych znaków ludzkiej obecności. Nawet ścieżek. Zwierzęta pasące się niżej nie zdążyły tu jeszcze podejść i z zielonych soczystych trawek korzystały tylko kozice i świstaki.

Bardzo wiało i było dość zimno.  Szybko podeszliśmy na Col d’ Alpavin.

Nie ma problemu ze znalezieniem drogi, chociaż nie widać znaków czy ścieżki ( na mapie jest opisana jako nieoznakowana). Dość zagmatwane jest natomiast zejście. Różowe kropki wyprowadzają na bardzo strome zbocze, którym jest trudno zejść z ciężkim plecakiem. Nie jest niebezpiecznie, ale to raczej męcząca trasa. Osypujące się kamyki, długie kawałki bardzo stromych, a teraz zmoczonych niedawnym deszczem traw. Brak oznakowania, czy choćby śladu, że ktokolwiek tu kiedykolwiek był. Różowe kropki pojawiają się znów na samym dole, w miejscu gdzie stok opada do polnej drogi i widać już zaznaczone na mapie domki. Być może nie poszliśmy najlepiej i trzeba było to strome miejsce jakoś obejść, ale nie wynikało to ani z oznakowania ani z mapy.

Zeszliśmy na szutrówkę i przeszliśmy przez trzy kolejne malownicze (ale opuszczone) wioseczki, a raczej luźne skupiska starych domków rozrzuconych po kwitnących nieprawdopodobnie bujnie łąkach. To miejsce jest oznakowane jako rezerwat, rzeczywiście jest bardzo piękne.

Padało, ale nie było się gdzie schronić. Domki były pozamykane. Szlaku nie znaleźliśmy. Poszliśmy trawersem przez mokre kwiaty, a potem wdrapaliśmy się jakimś żlebem.  Z Crete de Velloure było już widać przecinający przeciwległe zbocze GR5, a na samej grani znaleźliśmy kilka kopczyków, prawdopodobnie biegły z doliny od Chalets de Taure- na mapie jest taki ( nieoznakowany) szlak.

Poszliśmy stamtąd bezpośrednio na Col des Ayes trawersując kamieniste zbocze. Przejście jest łatwe i nie watro schodzić daleko wgłąb doliny tak jak prowadzi zaznaczony na mapie szlak. GR jest dobrze widoczny z przełęczy i nie ma wątpliwości gdzie iść.

Już chwilę przed przełęczą dopadła nas burza, a wraz z nią gradobicie i  ulewa. Ja zdążyłam się ubrać w nieprzemakalne spodnie i kurtkę, Jose założył tylko pelerynę sądząc, że i ten deszcz minie szybko, a wiatr i tak nas wysuszy. Tym razem jednak zmokliśmy na dobre. Wiało tak, że skupiliśmy się tylko na tym żeby jak najniżej zejść (GR5 to ścieżka, dało się nią poruszać znacznie szybciej niż w dzikim terenie).

Zrobiło się lodowato. Zbiegliśmy do jakieś zrujnowanej stodoły, postaliśmy chwilę pod okapem, który zresztą niewiele dawał i w końcu zdecydowaliśmy się zejść aż do Brunissard. Przenocowaliśmy na niemal pustym, ogromnym kempingu w lesie. W mikro sklepiku kupiliśmy puszkę z groszkiem i mleko (można było jeszcze kupić piwo, gaz do Campngaza i sardynki) a potem zawiesiliśmy całą łazienkę naszymi przemoczonymi rzeczami. Kemping jak wiele we Francji był pozbawiony wygód i tani. Miał prysznice z nieograniczoną ilością ciepłej wody. Fajne miejsce.—>

 

 

Share

Queyras cz1- Argentiere la Bessee- Les Aiguilles

Pamiętałam Argentiere. Byłam tam kilkanaście lat temu. Nawet kilkukrotnie. Durance to znana kajakowa rzeka, maż bywał tu często, a mi przy okazji udało się zwiedzić cały kawał przylegających do doliny Durance gór. Pamiętałam, że podejście z Argentiere jest mordercze. Zbocza doliny porastał gęsty sosnowy las o zachwycającym podszyciu z gaulterii rozesłanej. Nie zapomniałam o tym pomimo upływu lat. Na całym zboczu nie było ani odrobiny wody, a ta piękna zimozielona roślina rozrosła się tworząc niekończące się łany pokryte jaskrawymi plamkami podobnych do borówek jagód. W planach miałam zamiar zejść niżej i przejść przez Durance w okolicach Guilestre. Prowadził tamtędy interesujący szlak do doliny Escrins, a na zdobycie czekał Pic de Font Sancte. Upór Jose żeby zejść po kiełbasę, a potem niechęć do autobusu, którym można było zjechać w dół Durance, spowodowały że w pośpiechu musiałam znaleźć jakiś szlak podchodzący przez otaczający Argentiere las. Przeglądanie mapy rozpoczęłam już przy piwie w pubie.  Widok szaroburego zbocza bardzo mnie zdziwił. Góry były gołe, gdzieś zniknął niemal cały las. Z daleka wyglądało to jak wysuszona na kamień pustynia. Z bliska… no cóż- pokażę Wam:)

Tak czy siak zamówiłam za duże piwo i potem trudno mi się było drapać w górę po stromym zboczu. Moja 20 letnia mapa nijak się miała do rzeczywistości. Długo błądziliśmy szukając odejścia szlaku, aż w końcu zdecydowaliśmy się zasięgnąć języka. Podlewający ogródek pan powiedział, że owszem da się dojść do Cabane Aiguilles, ale szlak nie jest znakowany, ścieżka niewidoczna, a z domku korzystają już teraz tylko myśliwi. Drogę ocenił na jakieś dwie godziny. Mieliśmy dwie godziny, więc wyruszyliśmy ochoczo w górę. Wypchane kupionym w nadmiarze jedzeniem plecaki wydawały się upiornie ciężkie. Na domiar złego za chwilę znów zgubiliśmy ścieżkę i wyszliśmy na gruntową drogę. Kiedy kręciliśmy się bezradnie po szutrówce podjechał jakiś samochód i dwójka ludzi jadąca „gdziekolwiek na piknik” podwiozła nas kawałek do góry. Potem droga skończyła się, ludzie uznali, że mogą już zjeść, a my odnaleźliśmy znikającą w lesie dróżkę prowadzącą nie wiadomo dokąd.  Po kilkunastu metrach podejścia wyszliśmy na śpiącego w lesie bezdomnego w otoczeniu plastikowych toreb. Wyglądały niemal dokładnie jak nasze. Bezdomny spał w czerwonym lichym śpiworku. Minęliśmy go cichutko nie budząc.  Potem szliśmy długo zakosami przez gęsty, drapiący las. Minęliśmy błotniste źródełko, ale Jose nie chciał biwakować aż tak blisko bezdomnego. Chyba uznał, że teren jest już zajęty.  Kilkadziesiąt minut później wyszliśmy na ostrą grań i zeszliśmy na drogę w miejscu, które udało nam się rozpoznać na mapie. Łuk szutrówki przecinał skalisty żleb opadający aż od samego wierzchołka.  Powinna nim płynąć rzeka, niestety okazała się sucha. Ściemniało się. Rozważaliśmy rozłożenie się na noc, ale nie mieliśmy zapasów wody, zresztą wydawało nam się, że myśliwska cabana nie może już być bardzo daleko. W świetle latarek rozpoznaliśmy jakiś pasujący nam znak,  a wyżej odchodzący od drogi w górę kopczyk.

Szliśmy potem wąską ścieżką w ciemności przez prawie dwie godziny. Przejście było ledwo widoczne, a zbocze upiornie strome. Nie świecił księżyc i niewiele było widać. Daleko w dole jarzyło się Argentiere la Bessee. Wyraźnie dało się rozpoznać szosę, zamek i nawet dworzec kolejowy.

Żałowałam, że nie uparłam się i nie pojechaliśmy do Guilestre. Choćby koleją. Szkoda mi było tamtych porzuconych planów. Denerwował mnie ten bezsensowny stok. Koło północy zaczęłam zasypiać idąc. Ścieżka rozwidliła się i pomimo usilnego świecenia nie wiedzieliśmy, która z odnóg jest prawidłowa. Byłam zmęczona i bardzo godna. Stok był tak stromy, że nie było nawet gdzie siąść.  W końcu Jose zły, że nie jestem niezniszczalnym facetem zgodził się zawrócić. Zeszliśmy kawałek (zajął nam pewnie z godzinę) w miejsce gdzie ścieżka była jeszcze szeroka i położyliśmy się wprost na drodze.  Kiedy się obudziłam o świcie,  widok mojego kumpla w czerwonym biwakowym worku, w otoczeniu plastikowych toreb bardzo mi kogoś przypominał :) Wyglądaliśmy dokładnie tak, jak śpiący niżej w lasku bezdomny! Z tym, że tamten był sprytniejszy i spał blisko wody.

Trasa, którą w nocy szliśmy przez kilka godzin teraz zajęła nam tylko godzinę. Strasząca stromizną ścieżka w dzień nadal była bardzo wąska, ale przynajmniej widać było gdzie postawić nogę. Zbocze nie było szarobure.  Nieciekawy z daleka kolor powstał przez zmieszanie barw wszystkich możliwych kwiatów. Góra kwitła jak oszalała. Pola dzwonków, margerytek w sumie chyba dosłownie wszystkiego. Można tam było wypstrykać cały film.

Nie od razu zrozumieliśmy skąd tak dziwna roślinność, ale wyżej weszliśmy w gąszcz suchych czarnych pni. Kilka lat wcześniej musiał  tu być wielki pożar. Las spłonął. Powstała wolna przestrzeń zarosła kwiatami. W naturze pustka jest niemożliwa.

Miejscami zaczynały się już wysiewać drzewa, ale nie wiedzieliśmy czy kiedykolwiek wróci tu las. Tak duża stromizna nie jest chyba zbyt łatwa dla drzew, zwłaszcza wystawiona na tak silne  słońce i pozbawiona nawet odrobiny wody.

Kwiaty podchodziły aż pod samą grań, a potem ścieżka znów weszła w las. Trawersowała zbocze, by w końcu doprowadzić nas na polankę z domkiem. Cóż pozostało nam tylko podziwiać pana, który potrafił tu dotrzeć w dwie godziny! Było już prawie południe:)

Źródełko przy cabanie ledwo kapało, a my nie mieliśmy już ani łyka. Precyzyjnie wstawiliśmy garnek tam gdzie spadały krople i poczekaliśmy pół godziny. Źródło ma wydajność około litra- może półtora na godzinę. Nałapaliśmy niewiele, ale nie chcieliśmy już dłużej czekać. Jose mruczał, że jeszcze kiedyś tu wróci-  bez żadnych kobiet, ale z solidnym zapasem kiełbasy, a ja udawałam ze nie słyszałam…

Zamknęliśmy domek i poszliśmy dobrze widoczną ścieżką w kierunku les Aiguiles.  Od tego miejsca pojawiają się żółte znaki postawione przez miasteczko La Roche de Rame.

Sama ścieżka jednak szybko znika. Jeśli mogę komukolwiek coś radzić: jeżeli wybieracie się z góry doliny Durance w Queyras lepiej zacznijcie w La Roche de Rame. Szlaki zaczynają się przy małym jeziorku w lasku w samej miejscowości. Obok jest toaleta i prysznic. Niedaleko jest też polna droga, którą można wjechać bardzo wysoko. Prawie na 1900 metrów. Zaczyna się w Saint Crepin. Natomiast wejście, które my wybraliśmy tym razem jest najbardziej hardkorowe. Stromo, krucho i eksponowanie. Wprawdzie wywieszono jakieś ubezpieczenia, ale chyba od lat nikt ich nie przeglądał. Połowa okablowanych lin jest już z jednego końca urwana. Niektóre z obu. Trzeba sprawdzać wszystko cokolwiek łapie się w dłoń. Przejścia powadzą po bardzo stromych, wysypanych drobnymi kamykami zboczach z przepastnym widokiem. Niektóre straszą.

Ścieżka trawersuje zbocze Les Aiguiles, a potem wychodzi na płaską łąkę i ginie. Giną też plastikowe znaki. Na zboczach są malutkie źródełka, woda zaraz wsiąka w piarg, ale można nałapać trochę kubeczkiem.

Krowimi dróżkami można się dostać na troszkę wyższe zbocze przechodzące znów w trawers.  Ścieżka wychodzi na stromy stok, dolina zbliża się, ale jest nadal bardzo głęboka. Dróżka jest dobrze widoczna i łatwa. Utrzymuje się niemal na tym samym poziomie stopniowo zbliżając się do podnoszącego się dna doliny. Szybko  dochodzi się do Les Lacs- polodowcowych jezior w otoczeniu bujnych traw. Można się tam też dostać drogą z Sant Crepin, a potem ścieżką prowadzącą dnem doliny, ewentualnie z La Roche de Rame przez niespalony w tamtym miejscu las. To ładne i dość znane miejsce. Teraz nie było tam żywej duszy, ale od położonej trochę niżej cabany wiatr niósł dźwięki licznych owczych dzwonków.—>

Share
Translate »