Ecrins cz7 (ostatnia) Pas de la Cavale- Argentiere la Bessee

Rano, przy pięknej pogodzie zobaczyliśmy wprawdzie feralną ścianę, ale nadal nie mogliśmy się na niej dopatrzyć zejścia i nawet wyobrazić sobie gdzie znikał trawers.

Nawet w słonecznym blasku grań łącząca Col de l Martin i Pas de la Cavale ociekała czarnym błotem i Jose uparł się , że idziemy w dół.

Trochę mi to burzyło plany, bo miałam zamiar przejść do rezerwatu Estairs i zejść przez Dormillouse do Fressinieres.  Stamtąd można by przejść przez dolinę Durance w miejscu gdzie jej skraj się wypłaszcza unikając morderczych podejść. Spędzilibyśmy w Ecrins jeszcze ze dwa dni. Niestety na męski upór nie ma lekarstwa. Błoto nie było wcale głównym powodem odwrotu. Musieliśmy zejść, ponieważ skończyła nam się kiełbasa! To nic, że były jeszcze suszone warzywa i płatki owsiane, a nawet resztka cukru i jakiś ser. Jose uparł się, że musi jeść i chcąc nie chcą powlekliśmy się piękną  zieloną doliną w dół.

Niecałą godzinę poniżej naszego biwaku odkryliśmy kolejny otwarty schron.

Nie był luksusowy. Wyglądało na to, że jego stan nie uległ większym zmianom od jakiś stu lat- na tyle wstecz sięgały wyryte na ścianach napisy. Poprzednie pokolenia nie bardzo się od nas różniły :)…a w każdym razie chyba nie były lepsze.

Niedaleko schronu stoi nowa cabana gdzie mieszka pasterz. Niżej jest jeszcze jeden pasterski dom- Cabane Grande. Minęliśmy przy nim wielkie stado owiec.

Poniżej Cabane Grande ścieżka wchodzi na trawers bardzo stromego zbocza, a potem schodzi do parkingu la Salce.

 

Dalej w dół prowadzi droga, ale GR54 przechodzi na drugą stronę rzeki do rezerwatu mikołajka alpejskiego – Bois Jolie. Piękną pełną niebieskich kwiatów łąkę przed głodnymi stadami chroni solidny płot. Mikołajki są kolczaste, ale na wszelki wypadek zamknęliśmy za sobą bramkę.

Teraz w czerwcu łąki były w pełnym rozkwicie, więc nawet ten dość monotonny odcinek  robił duże wrażenie.

Zeszliśmy tak spory kawał, a potem znów wyszliśmy na szosę. Do Argentierre zostało nam jeszcze kilkaset metrów zejścia, ale na szczęście zatrzymała się furgonetka. Góral z Cabane Grande zwiózł nas niemal aż na sam dół.

W miasteczku zrobiliśmy ogromne zakupy, poszliśmy na piwo i kawę (tradycyjnie do baru, który ominąłby każdy normalny turysta), a potem zaczęliśmy się martwić jak się teraz wydostać w góry.

 

Share

Ecrins cz6: Entre les Aigues- Pas de la Cavale

Rano zebraliśmy się dość szybko, bo przy kolibie gdzie spaliśmy nie ma wody. Widoczny z daleka wodospad wpada pod piarg i lodowaty strumień  wypływa w samym korycie rzeki płynącej dnem kanionu. Można tam zejść, ale nie od samej koliby tylko znacznie wyżej z drogi. Postawiliśmy w tym miejscu kopczyk. Nabranej wieczorem wody wystarczyło na śniadanie, ale już nie do prania i mycia.

Zanim doszliśmy do Entre les Aigues zachmurzyło się, a chwilę po tym jak porozwieszaliśmy na mostku pranie, zaczęło padać. Lodowiec na który się wybieraliśmy zakryła chmura,  spotkani na parkingu ludzie powiedzieli, że ma lać przez kilka kolejnych dni, więc zdecydowaliśmy się iść dalej GR54.

Początkowo szlak biegnie wznoszącą się łagodnie doliną.

Potem mija Cabane Lacroix- do której dobudowano piękny i bardzo przytulny schron.

Ucieszyliśmy się, bo do tej pory wydawało nam się, że bezpłatnych schronów w Alpach z roku na rok ubywa. Najwyraźniej wcale nie. Ten był zupełnie nowy. Należał do gminy Valloiuse, podobnie jak dzieląca z nim ścianę cabana. W schronie nie ma wody. Źródło jest wewnątrz pasterskiej części. O wodę trzeba poprosić. W tym roku w Cabane Lacroix dyżurowały dwie młode i bardzo sympatyczne dziewczyny wypasające wielkie stado owiec.

Z tego co mówiły wynika, że we francuskich Alpach powstają nowe schrony, bo wzrasta zainteresowanie wędrowaniem po długodystansowych szlakach.  Niestety nowe schrony nie są zaznaczone na mapach, więc nie wszyscy o ich istnieniu wiedzą. Nad drzwiami tego był napis Abri Randonees. Schowaliśmy się tam na chwilkę, żeby zjeść, bo wciąż lało.

Powyżej cabany dolina wznosi się. Piętra rododendronów przechodzą w kamienny rumosz i śnieg.

Przed Pas de Cavale teren robi się bardziej dziki, a na mapie drogę znaczą kropeczki. Im wyżej tym trudniej. Ścieżynka ginie pod mokrym śniegiem (pod koniec lata na pewno jest tam łatwiej), a potem zupełnie znika w rozmiękłym błotnistym zboczu. Na oko stok jest wysypany drobnym łupkiem, jednak przy bliższym kontakcie „skała” kruszy się i rozpada. Płytki łupku łamią się i gną, pod naciskiem choćby buta czy kija. Wszystko osuwa się i zjeżdża po stromym zboczu. Zapadaliśmy się w błotnistą breję prawie do pół łydki, więc spróbowaliśmy dostać się na płat śniegu, który wyglądał trwalej. Mi się udało kawałek przejść, a Jose Antonio osunął się i spory kawałek zjechał. Zatrzymał go czekan uwieszony na tyle plecaka.

Trochę się wystraszyliśmy. Do tej pory nie martwiliśmy się trudnością drogi, bo to przecież tylko GR!. Teraz nabraliśmy respektu. Po głębszym namyśle założyliśmy raki i nawet wyciągnęliśmy czekany.  Dopiero widząc łupki nabijające się na zęby raków zrozumiałam skąd wzięły się podziurkowane skały, które dziwiły mnie chwilę wcześniej. Nasi poprzednicy, grupka wystraszonych Francuzów, która z ulgą zwaliła się na ziemię przy pierwszych trawkach ( nie słuchając moich wyjaśnień, że kilkaset metrów dalej mogą się schować pod dachem), najwyraźniej też musiała użyć tu raków. Łupek miał twardość żółtego sera. Podobnie się też kleił… niestety jego kolor był raczej nieciekawy. Bardzo szybko wysmarowaliśmy się czarnym błotem po pas i wyglądaliśmy okropnie.

Za granią zrobiło się jeszcze gorzej. Przestało padać, ale nalazła na nas chmura i trudno było znaleźć drogę. Szłam pierwsza, i przez jakiś czas udawało mi się znajdować wąziutką, wysoko  zawieszoną nad kilkuset metrami prawie pionowego błota ścieżkę. Trawersowała stok. Niestety robiło się coraz ciemniej i w końcu  zupełnie zgubiłam drogę w plątaninie niewyraźnych, ledwo się trzymających podłoża skał.

Nie doceniliśmy trudności GR-u. Nie mając innego wyjścia zeszliśmy wprost w dół po bardzo stromym zboczu i rozbiliśmy namiot na pierwszej płaskiej trawce. Byliśmy oblepieni jak bałwany. Wszystko było nasiąkłe czarną breją i mokre.  Po stoku spływały zamulone strumyczki. Wciąż byliśmy jeszcze bardzo wysoko. Pas de la Cavale to ok 2700 m, więc było bardzo zimno. Obok naszej łączki- pełnej świeżych świstaczych nor, biegła schodząca w dół, oznakowana ścieżka- wariant GR-u, ale nie mogliśmy się w ogóle dopatrzyć śladu zgubionego trawersu w błotnistej ścianie. Postanowiliśmy odłożyć problem do rana i iść spać.

Share
Translate »