Masyw Mont Thabor: cz2- lac de Bissorte

Dystans dzielący Modane od wielkiego zaporowego jeziora Bissorte na mapie wygląda raczej niewinnie. Podjechaliśmy stopem do Freney skąd wychodzi jakiś zmierzający tam szlak. Przygodni przechodnie pokazali, że nieoznakowana droga zaraz za kościołem rzeczywiście prowadzi tam dokąd zmierzamy. Był  jakiś drogowskaz…  nawet wskazywał jakiś całkiem krótki czas, dwie a najwyżej 3 godziny. Przechodnie chyba troszkę się z nas śmiali, ale  na wszelki wypadek postanowiliśmy to  zignorować. Mieliśmy zamiar dotrzeć do Lac de Bisortre jeszcze przed zmrokiem.

Tymczasem  niemal przez dwie godziny brnęliśmy pod górę przez ciemny las. Początkowo gruntową drogą, potem węższą ścieżynką. W lesie krzyżowało się wiele dróg i wybieraliśmy mniej więcej na czuja. Ta właściwa kończy się pięknym piknikowym stołem. Pierwszy drogowskaz pojawił się niemal o zmroku. Czasu do Lac Bissorte już nie podawał, natomiast czas do najbliższej opuszczonej wioseczki wynosił o ile pamiętam jakiś 45 minut. Chwilę dalej szlak – wąska ścieżka  rozdwaja się, ale jest znak.

Poszliśmy do les Evettes- samotnego wyremontowanego ( i zamkniętego) domku z widokiem na Vanois. Tak jak się spodziewaliśmy obok zabudowań była woda.

Spaliśmy tylko w biwakowych workach i rano pokrywała nas gęsta rosa.

Widok na drugą stronę doliny był zachwycająco piękny, kilka chmurek i całkiem niezła pogoda. Szlak w górę był oznakowany i bez większych problemów dotarliśmy do opuszczonych szałasów Bonnenuit.  ( Wbrew zachęcającej nazwie -Dobranoc- raczej nie dałoby się w nich przenocować) Nie widziałam tam też wody.

Dalej oznakowanie znikło, a my przez kilka godzin wspinaliśmy się szeroką granią z  pięknym widokiem.

Potem odkryliśmy, że coś się nam nie zgadza z mapą. Z miejsca gdzie doszliśmy można by wprawdzie spróbować jakoś przejść przez grań do Bissorte, ale nie byliśmy pewni, więc wróciliśmy cały kawał i nawet  odnaleźliśmy jakiś szlak.

Niestety z rozpędu poszliśmy nim za daleko, nie zauważając odejścia wspinającego się piarżystym zboczem ( znaków nie było).  Ścieżka zaczęła trochę schodzić, a drogę zagrodziła nam jakaś budowa. Już niemal zdecydowaliśmy się przejść przez właśnie stawiany dach- innych możliwości w stromym lesie niestety nie było, kiedy jakiś robotnik usłyszał nas i przeprowadził przez wnętrze budynku. Robotnicy powiedzieli, że trawers do Lac  de Bissorte jest niemożliwy (nie zrozumieliśmy dlaczego) i jedynym sposobem dotarcia tam jest zejść do le Prec i podejść innym szlakiem- wariantem GR57a.

Byliśmy wściekli. Trochę za dużo błądzenia jak na półtora dnia, ale zeszliśmy posłusznie skalistym zboczem, minęliśmy oznakowany trawers do tamy na jeziorze Bissorte (cokolwiek to znaczy), a potem piękną dziką ścieżką wzdłuż rzeki dotarliśmy aż do le Prec. Bez trudu znaleźliśmy znak GR-u, jednak na drogowskazie wyraźnie napisano: zamknięte ze względu na roboty budowlane!

Było już po południu, nad nami zaczęły się zbierać chmury, nie bardzo mieliśmy pomysł jak iść więc znów wróciliśmy z pół godziny i przy znaku prowadzącym do tamy dopadł nas ulewny deszcz. Schowaliśmy się na jakiś czas w zrujnowanych szałasach, a potem ignorując oddalające się pomruki burzy poszliśmy ścieżką  w kierunku tamy. Już niemal na samej górze okazała się całkiem zawalona przez jakieś materiały budowlane. Z trudem przeleźliśmy przez jakieś powiązane sterty grubych rur.  Na szczęście były przymocowane do skał pasami. Absurdalna sytuacja. Dojście nad lac Bissorte -w zasadzie niemożliwe. Robotnicy ubezpieczyli dalszy kawałek, pewnie chodzili tamtędy do tamy, więc już bez problemów wdrapaliśmy się na brzeg.

Pogoda nadal była podejrzana,  nasze śpiwory wciąż  wilgotne, więc zdecydowaliśmy się iść do schroniska Les Marches. Leży na pięknej kwitnącej łące jakieś pół godziny za jeziorem. Na drzwiach wisiała zachęcająca kartka z jadłospisem, jednak dzwi były zamknięte na głucho i dopiero po kilkunastu minutach stukania okno na poddaszu otworzył jakiś goły facet.

Samo schronisko było całkiem ładne, facet jednak stanowczo odmówił przygotowania nam jakiegokolwiek obiadu, powiedział że trzeba było rezerwować. Wbrew moim oczekiwaniom, sądziłam że w każdym francuskim schronisku zawsze jest jajecznica… facet odmówił nawet usmażenia jajek, twierdząc, że ich nie ma, chociaż wokół budynku łaziły kury :) Mieliśmy wrażenie że ogląda jakiś mecz.


 Rano zrobił nam jednak ogromną kawę z taką ilością mleka ( dostaliśmy duży dzbanek) , że można ją było uznać za zupę mleczną :) W les Marches jest ciepła woda w kranach. Całą noc lało, a nasze rozwieszone w dużej pustej sypialni rzeczy dokładnie wyschły.
Share

Masyw Mont Thabor cz1: Bardonecchia- Modane

 

Dojazd z lotniska w Bergamo w rejon Ecrins, Mont Thabor czy nawet Queyras okazał się dziecinnie prosty. Z lotniska co chwilę (co 10-15 minut) odjeżdża autobus do Mediolanu. Staje na stacji kolejowej Milano Central, skąd niemal równie często jest pociąg do Turynu. Autobus kosztował 5 Euro, jechał jakieś 45 minut. Pociągi relacji Mediolan-Turyn kosztują różnie. Dalekobieżne i ekspresy – ponad 30 Euro, ale lokalny osobowy (cały obklejony zdjęciami Turynu i Mediolanu- jedzie ok 2 godz)  tylko 11. Bilety kupuje się w automatach na stacji. Czekaliśmy najwyżej  5 minut. Gorzej wyszło w Turynie. Zanim znaleźliśmy rozkład jazdy i automat do biletów, ostatni pociąg do Bardonecchia  zdążył nam uciec. Pojechaliśmy tam dopiero rano. Bilet również kosztował grosze, a przejazd nie zajął więcej niż 2 godziny. Rozkłady jazdy są w internecie i pewnie można to jakoś zgrać. Nam cały plan rozbił wiatr. Mój samolot przyleciał wprawdzie godzinę przed czasem (leciałam z Łodzi, bilet z Poznania akurat tego dnia kosztował majątek, chyba ze względu na jakiś mecz), ale samolot z Saragossy, lecący pod wiatr spóźnił się ponad godzinę.

Bardonecchia jest malutką miejscowością, latem raczej wyludnioną. Długość przerwy na lunch przerosła najbardziej pesymistyczne wyobrażenia rodowitego Hiszpana. Od 12 do 16.30 czasem 17!  Sklep sportowy był zamknięty, w dwóch sprzedających kable i łopaty był wprawdzie gaz, ale nie taki (tylko nabijany). Jest sklep spożywczy. Być może rozsądniej byłoby pojechać po gaz do Modane. My po bezskutecznym czekaniu na otwarcie sklepu sportowego (kartka: „otworzę później” chyba jest tam przyklejona a stałe:)), poszliśmy w końcu do Francji przez góry. ( GR 57a)

Padało, więc przenocowaliśmy w ruinach schroniska ( Rif della Rho) poniżej Colle della Rho.

Budynek najwyraźniej przerobiony z wojennych baraków, był zaznaczony na mapie jako ruina. W praktyce wyglądał nieźle, ale był zamknięty na głucho. Dostęp był tylko do małej betonowej przybudówki ( hmm… bunkra, albo może antycznej latryny ? :))Tak czy siak na moment przejaśniło się i był stamtąd  piękny widok.

To jedyne dostępne miejsce pod dachem. Zmieszczą się w nim najwyżej dwie, trzy osoby. Niestety dach nie jest szczelny i mój śpiwór nocą trochę zamókł. Worek biwakowy, w którym spałam, wcale jeszcze nie taki stary,  zaczął przeciekać… wielka szkoda.

Rano nie poprawiło się. Przełęcz Rho jest łatwa do znalezienia i prosta.

Zejście do Modane chociaż długie, też nie sprawia większych problemów. ( GR57a a potem GR5)

W dużej części prowadzi zbudowaną pewnie w celach wojennych drogą, są też ruiny starych wojskowych baraków, a niżej cały fort ( La Lavoir) – otwarty do zwiedzania. Zeszliśmy tylko do narciarskiej miejscowości Station de Valfrejous.

Pogoda poprawiła się, na wprost nas pojawiły się szczyty Parku Narodowego Vanois… a bardzo daleko w dole pokazało się też i Modane. Dopiero wtedy zauważyliśmy że leży tylko na 1000 metrach npm.. Aż 550 niżej niż Brandonecchia i aż 1550 niżej niż Colle della Rho.

Spróbowaliśmy  kupić gaz w sklepie sportowym w Valfrejous. Był zamknięty, ale na przypiętej do drzwi kartce napisano: „w ważnych przypadkach dzwoń”. Uznaliśmy już prawie dwudniowy brak gazu, zagrożony zejściem aż na samo dno doliny za przypadek bardzo ważny. Jose Antonio wybrał francuski numer telefonu zapisany na karteczce… i usłyszeliśmy dzwonek w zamkniętym pustym sklepie :) No cóż kartki na okolicznych sklepach sportowych robiły się coraz bardziej kreatywne… więc spakowaliśmy peleryny do plecaków i złapaliśmy stopa do Modane.

W tej sporej francuskiej miejscowości był nie tylko świetnie zaopatrzony i otwarty sklep, ale też obsługa mówiła po angielsku, był w nim i każdy możliwy gaz, i parę innych zapomnianych drobiazgów … i nawet niezła mapa. Obok jest spory supermarket.

…Natomiast wyjście z Modane jak łatwo się domyślić po różnicach poziomów na mapie, okazało się dość czasochłonną katorgą, co widać na załączonym obrazku :)

Share
Translate »