Laponia 22 cz6 Meekonjarvi- Nord Reisa

Ponad lasem wiało i było chłodno. Szlak wznosił się, otworzyły się dalsze widoki. Monotonne pagórki, a jednak cały czas coś się tam działo. Plama słońca, kłąb chmury, przelotny deszcz. Niby nic ciekawego, a było na co patrzyć, wodospad, urwisty kanion, na hali przed Pitsujarvi udało mi się podejść blisko do ptaka. Nie wiem jak się nazywał, jego piórka mieniły się i lśniły jak mokra tundra, gdyby się nie poruszał, wcale bym go nie zobaczyła. I chyba na to liczył, bo nie uciekał tylko zamierał i czekał. Za płytkim brodem chatka, pusta, ale nagrzana. Okolica zarośnięta gąszczem namiotów. -Którędy my teraz pójdziemy?-zastanawiała się godzinę później Borghilld wpatrzona w papierową mapę. Już wychodziłam, najedzona jak zwykle czystym ryżem. -Mam nawigację, znajdę, popatrz przez okno- rzuciłam i wpadłam w labirynt namiotów. Nasza ścieżka w odróżnieniu od tej na Halti była tak mało widoczna, że nikt nie krępował się jej zastawić. Kopczyk znalazłam dopiero dużo dalej, znaki za górką. W międzyczasie przeleciała szybka deszczowa chmura, pokropiło, zawiało, krajobraz zmętniał. Znikła widoczność. Wiedziałam, że Borghilld swoim zwyczajem napali i zdrzemnie się po obiedzie. Chatki były tak komfortowe, że trudno było z tego nie korzystać, zwłaszcza w taką zawieję. Ścieżka (widoczna raczej na mapie niż w terenie) przecięła wysoką dolinę. Kolejna czarna chmura otarła się o ziemię. Sypnęło śniegiem. Cięło po oczach, aż założyłam ciemne okulary. Mgła zgęstniała. Szłam po omacku, głazowisko zrobiło się nieprzyjemnie śliskie. Odwracałam się czasem wypatrując sylwetki Borghilld, ale najwyraźniej została w Pitsujarvi trochę dłużej. Chmura zresztą nie okazała się aż tak groźna, odleciała tak, jak się pojawiła. Szlak opadł i znów szłam zieloną doliną, wzdłuż rzeki w stronę błękitnego nieba. Co jakiś czas trafiałam na szlakowy kołek, lub kopczyk, w porę zauważyłam, że trzeba odejść na stok i długo schodziłam łysym garbem wzdłuż kanionu. Wieczór był słoneczny, złoty. Chatka (Kopmajoki) śliczna, pusta z wielkim zapasem drewna. Przed zachodem zdążyłam nanieść szczapek, wtargałam pełne wiadro wody. Zmrok gęstniał, robiło się bardzo zimno, i już się zaczęłam martwić kiedy usłyszałam kroki. Borghilld przegapiła skręt i schodziła całą drogę kanionem, dlatego wolno.

Nasz ostatni wspólny wieczór był luksusowy. Zapaliłyśmy świecę. Najadłyśmy się bażyn (że aż zęby miałyśmy fioletowe), pogadałyśmy. Było mi żal, że rano się rozejdziemy. Nauczyłam się od niej, że stanik można założyć na wełnianą koszulkę (staniki są takie zimne, chyba że z wełny, ale te drogie…). Mieszkała w dolinie Reisa. Pracowała w Czerwonym Krzyżu, znała rosyjski i miała przyjaciół w Rosji, męża Sama, dziadka, który przyjechał tu z południa uczyć norweskiego i wielu bliskich znajomych wśród imigrantów. Z Syrii, z Konga. Pokazała mi świat z innej perspektywy. Świat na rozdrożu, na styku bardzo wielu granic.

Pokazała mi też skrót, który pozwalał zaoszczędzić kilkanaście kilometrów. Nie byłam pewna czy muszę cokolwiek skracać, nie śpieszyłam się, miałam zapas jedzenia, ale perspektywa wędrówki bez szlaku była pociągająca, więc ostatecznie to ją wybrałam.

Kiedy wychodziłam Borghilld rozpalała po raz ostatni w chatkowym piecyku, żeby sobie poleżeć w komforcie z książką. Wracałyśmy do Norwegii, koniec z luksusem. Tak w każdym razie myślałyśmy. Niemniej bliska Kopmajoki norweska chatka Somashytte o dziwo też była otwarta. Zajrzałam z ciekawości przechodząc i niechcący obudziłam śpiącego na górnej pryczy chłopaka. Zapamiętałam, że miał ładny uśmiech.

Jeszcze przez kilka kilometrów szłam szlakiem, padał śnieg, ale szybko się przejaśniło. Ścieżka wyszła na polną drogę, ja skręciłam na łagodną grań i długo schodziłam na północny wschód w poszukiwaniu jeziora w kształcie kostropatego pasternaku, z którego południowego końca wypływa rzeka, od której powinien opadać szlak do Ovi Raishiin, chatki i informacji w dolinie Reisa.

Przyjemny dzień. Dobrze się czułam nie wypatrując znaków, nie trzymając się żadnego sztywnego planu. Nawigacja okazała się łatwa, jezioro wielkie nie do przegapienia, szlak ukryty, ale znalazłam kopczyk- ustawiony na kamienistym brodzie. Bażyny były tam wyjątkowo soczyste, widoki piękne. Wypatrywałam kiedy pokaże się Reisa, ale nie trafiłam na spektakularny widok doliny. Po drugiej stronie rzeki przesuwały się firanki deszczu. Patrzyłam jak wędrują na południowy wschód i nigdy nie przekraczają kanionu. Niżej zagłębiłam się we wspaniały mieszany las na stromym i zmęczona dotarłam do Ovi. Chatka stoi przy żwirowej drodze, właśnie wprowadzała się do niej rodzina Włochów podróżujących na Nordkapp samochodem. Posiedziałam z godzinę pod wiatą, rozważałam nocleg na jednej z rozłożonych tam hojnie reniferowych skór, ale wieczór był długi i szybko zaczęło mi się nudzić. Obszukałam liczne budynki w poszukiwaniu prądu (nie było), wrzuciłam rzeczy ponownie do plecaka i pognałam w dół. W lesie szybko zapadł zmrok i w końcu rozbiłam namiot byle gdzie, wśród jagodzin i wprawdzie blisko wody, ale bez widoku na rzekę, na co liczyłam.

Share

Laponia 22 cz5 Kilpisjärvi-Meekonjärvi

Chatka na Trójstyku granic pełna. To rzecz jasna było do przewidzenia, ale pomimo wszystko poczułam się zaskoczona. Bywałam w Finlandii tylko zimą, a teraz przecież pełnia lata… Tłok nie okazał się wielkim problemem, ludzie się poprzesuwali, mężczyzna w średnim wieku, który wcześniej zajął miejsce na pryczy, a jak wrócił było nas tam już pięcioro bez urazy przeniósł się na podłogę, tam też ułożyła się autostopowiczka, co przyszła w nocy. Padał deszcz, było gorąco, ale oczywiście przyjemnie. Międzynarodowe towarzystwo, profesor z Holandii (wykładał gościnnie na SGGW i uwielbiał biebrzańskie bagna ) z żoną, para Finów matka i syn- wszyscy czworo przypłynęli tu z Kilpisjarvi promem. Dziewczyna jechała z Włoch na Nordkapp, a tajemniczy człowiek (który ustąpił miejsca) o świcie znikł bez słowa znów zostawiając plecak.

Dojadłam ostatnie pulpety, schowałam na okienku puszkę omułków, którą niosłam przez cały czas (i nie zjadłam) z nadzieją, że kogoś ubawi, lub może się przyda Agnieszce. Kropiło, było wietrznie i ciepło. Zejście do Kilpisjarvi przyjemne, po łagodnych pagórkach. Na szlaku sporo ludzi. Brzózki już lekko zżółkły, nad jeziorem szalała deszczowa chmura. Marzył mi się dzień odpoczynku, nie cały, aż tyle nie potrzebowałam, ale pół. Noc na kempingu, prysznic, lepsze jedzenie. Ta noc nawet bardziej niż jedzenie, więc chociaż to uniemożliwiało pójście do sklepu zapytałam w Kilpisjärven Retkeilykeskus. -Weekend wszystko zajęte-szkoda- powiedziałam, pewnie żałośnie, bo recepcjonistka znalazła mi maleńki domek. Tylko na 1 osobę, bez łazienki. Zgodziłam się natychmiast. Zamiast do sklepu poszłam zjeść w restauracji, potem do sauny, popołudnie przespałam. Pod wieczór wybrałam się nad jezioro, bo było pięknie. W środku nocy zaczął mnie boleć brzuch, z czasem robiło się coraz gorzej. Torsje, biegunka. Rano mdliło mnie już przy każdym ruchu, ledwo się dowlokłam do recepcji. Miejsce miłej dziewczyny z poprzedniego dnia zajęła flądra zbyt zajęta nic nierobieniem żeby mi pomóc. Ofuknęła żebym tak nie stała, bo ktoś pomyśli, że się u nich zatrułam (a niby gdzie?) podała numer do lekarza, który okazał się pielęgniarką w Norwegii, oddaloną o ponad 100km. Ta jedna odebrała i powiedziała, że mnie uratuje, ale musiałabym do niej przyjechać. Inne telefony, które dostałam potem w sklepie (co robi i za stację benzynową i za punkt apteczny- zamówione lekarstwa są dostarczane następnego dnia autobusem) były głuche, lub się odzywał automat. Apteka, o ile pamiętam z Muonio nie chciała sprawdzić czy mają lek zawierający w składzie nifuroksazyd, w Kilpisjarvi mieli tylko loperamid, a autobus co mógł mnie zawieźć do Muonio mi uciekł. -Jedz ryż, kup sobie jakiś dżem i dużo pij (najlepiej rozgazowaną colę)- radziła córka – lekarka, więc wyszłam z zapasem ryżu i cukru. Mili ludzie w barze przy stacji (tym samym, z którego wyruszyliśmy z Jose na naszą pierwszą arktyczną wyprawę w 2016) pozwolili mi zalać wrzątkiem ryż błyskawiczny i posiedzieć przy kilku kolejnych herbatach. W żadnym z hoteli nie było wolnego miejsca, więc wróciłam na szosę, którą rano przyszłam 6 km z kempingu. Było mi zimno. Na szlaku minęła mnie starsza pani ubrana w całości na różowo- dzień dobry – powiedziałam uprzejmie i zwymiotowałam (na własne buty). Myślałam żeby zanocować w wiatce, była niedaleko, ale zaraz tam zmarzłam więc się powlokłam dalej.

Najbliższa chatka (Saarijärvi), była pełna ludzi, najgęściej w płatnej części. Ktoś wyszedł rozbić namiot. Dwie panie spały. Dwie okupowały palniki. Padłam w kącie pryczy, bez jedzenia, nie mogłam zasnąć. Panie przy kuchni smażyły placki, kiedy skończył się ich olej sięgnęły po chatkowy (co dla takich jak ja zwykle jest wielkim skarbem), lały go tak obficie, że z patelni zaczął się unosić dym i włączył czujnik pożarowy. Wycie obudziło jedną ze śpiących kobiet, wstała odkręciła urządzenie od sufitu, wyjęła baterie, uśmiechnęła się do mnie promiennie i natychmiast zasnęła. Góra placków wyglądała jakby miała nakarmić armię. Starsza spróbowała, uznała, że są niedobre i poszła je wyrzucić do toalety. Zostałyśmy we 3 (bo te od placków rozbiły sobie obok namiot). Same z dymem.

Norweżki Linda i Borghild pożegnały się rano. Linda wracała, przyszła tylko odprowadzić przyjaciółkę, zanim się rozstałyśmy pokazała mi lecznicze rośliny, na które mogę trafić po drodze. Sama zbierała korzeń „rosenrot” (jak mi się wydaje różyńca)- adaptogen- substancję, która wzmacnia cały organizm. Od niej wiem, że z bażyn można nie tylko wycisnąć sok (to najbardziej popularny sposób ich użycia), ale też ugotować kompot. I ten kompot stał się moim podstawowym jedzeniem. Kompot i ryż. Nic innego mi nie wchodziło.

Borghild szła tą samą drogą co ja, wszyscy inni, których spotykałyśmy – na Halti. Obie robiłyśmy to samo. Celebrowałyśmy śniadania, jadłyśmy ciepły lunch w kolejnej chatce (oddzielnie, bo zawsze byłam pierwsza), spałyśmy w następnej. W Kuonjarjoki trafiłyśmy na Rosjanina. – Trochę go przycisnęłaś- powiedziała mi potem Borghild tak taktownie, że nie byłam pewna czy „trochę” znaczyło zbyt mało, czy zbyt dużo… a ja tylko nie mogłam się nadziwić, że tak po prostu tu jest, gotuje grzyby (nomen omen same kozaki), a wojna nawet go nie obchodzi. Miał prawo stałego pobytu w Australii, ale bywał w Rosji stamtąd przyleciał -Umrze dyktator będzie po wojnie- powiedział obojętnie- a mi nikt nie broni tu być, mam wizę Schengen. Przyznam, że mi zabrakło słów. Dalej nie wiem co powinnam była powiedzieć. Już zjadłam, więc wyszłam i zostawiłam chłopaka z Borghild.

W Meekonjärvi było jak w ulu. Przyszłam pierwsza, w chatce para, skwaszona, może na mój widok, posiedzieli aż przyszli kolejni ludzie, a potem nadal skwaszeni wyszli z namiotem i nie zajrzeli nawet zjeść chociaż zapraszaliśmy. A nam było całkiem wesoło. Włoch prezentował buty do rzeki, które kupił (przez internet) w Wenecji (duże, wysokie zakładasz na to co masz i idziesz sucha), Borghild napaliła, młodzi Finowie co przybiegli przed nocą suszyli spodnie, tuż za chatką był dość głęboki bród. Rano przyniosłam wodę i nagotowałam litr kompotu zanim wszyscy wstali. Potem trudno się było dopchać do kuchni. Z gapiostwa zostawiłam tam przykrywkę do garnka, ale odkryłam to dopiero dużo później.

Trasa przez cały czas była łatwa. Ładna, spokojna, dobrze oznakowana, rozpoznawałam miejsca, które znałam z zimy, ale wrażenia były zupełnie inne. Teraz weszłam w nieznany mi teren. Minęłam lasek, szłam kamienistą doliną wzdłuż jeziora. Pogoda była piękna, brzózki złote. W cieniu długo utrzymał się nocny szron.

Share
Translate »