Obudziłam się przed świtem i jakoś mi się nie chciało spieszyć. Człowiek, który mnie dogonił wieczorem jeszcze spał, Niemcy wynurzyli się niespodziewanie z krzaków, już za przełęczą- zwijali namiot, ale chyba też się grzebali. Przez długi czas szłam sama. I to był piękny pogodny dzień. Wysoko, więc bez upału. Z widokami, które sięgały wybrzeża. I niby było monotonnie, ale bardzo mi się tam podobało. Wielki na mapie bród okazał się szeroki i płytki, ze słabym nurtem. Za nim dogodna łączka. Usiadłam, bo zgłodniałam. Jak zawsze kiedy pogoda pozwala porozkładałam skarpety i wkładki z butów, niech schną. Rozłożyłam namiot i śpiwór, wilgotne po chłodnej nocy. Na drugim brzegu pojawili się Niemcy, dwóch mężczyzn w średnim wieku, teraz już lekko znajomych. Nosili ciężkie skórzane buty, takie jakie miewają myśliwi i z zapałem przeskakiwali rzekę po kamieniach klucząc i zawracając. Strasznie to było zawiłe, strasznie długie, ale chyba też emocjonujące, bo kiedy do mnie dotarli stanowczo domagali się podziwu.
-Przeszłaś w kaloszach- odezwał się Łysawy (niezbyt błyskotliwie, bo się suszyły)- no tak, po to je mam- Niepotrzebnie!-Siwy nie doczekał się swojej kolejki- Oczywiście- zgodziłam się uprzejmie, udając że nie widziałam jak głęboko zanurzali przy tym nogi. Zanim zjadłam spektakl powtórzył kolejny Niemiec, ten który nocował koło mnie. Młody chłopak. Wpadł jedną nogą po kolano. Dogoniłam ich przy kolejnym brodzie, czy raczej bagnie, przez które sączył się potok. Młody objadał się łochyniami. Były rzeczywiście wspaniałe, w tym roku wyjątkowo ogromne, ale że podobno halucynogenne, nie jem ich dużo, chociaż są smaczniejsze od czarnych jagód. Starsi już teraz na pewno mokrzy przyśpieszyli. I znów byłam sama, i było pięknie. Bezdrzewna szeroka dolina została w dole, przede mną rozwijały się kolejne pagórki pozarastane tylko jagodami, mącznicą- jadowicie czerwoną i bażynami. Stawałam, zbierałam. Pogodne dni są w Laponii w mniejszości więc trzeba było wykorzystać ten. Pod wieczór minęłam chatkę DNT. Nawet nie zajrzałam. Szlak prowadził w urwisty kanion, za mną piękne widoki, ale nigdzie nie było ani skrawka płaskiego, nic pod namiot. Skalne rumowiska, wyżej piarg. Za przełączką ogromne jezioro, też otoczone morzem kamieni. Schodziłam kręciłam się i nic, więc wracałam i wędrowałam wzdłuż jeziora. Na jego końcu widziałam malutkie sylwetki 3 Niemców. I 3 namioty. Z trudem udało mi się utrzymać grzeczny dystans. Zamieniliśmy z daleka kilka słów. Młody z dumą sfotografował biwak.
Ranek był mętny, z biegiem dnia pogoda się pogarszała, zaczęło padać, potem lać. Nad dolinami kotłowały się ciemne chmury i chociaż deszcz ciął po oczach, i nie miałam jak usiąść czy zjeść było pięknie i nawet zrobiłam kilka zdjęć. Co trudne, bo te wszystkie ochronne warstwy, kurtka, peleryna, łapawice, i torba na aparat wyścielona folią. Woda w potokach zmętniała, ale nie chciało mi się wyciągać filtra.
Niemców spotkałam tuż przed chatką, dotarliśmy razem. I razem beztrosko stłoczyliśmy się pod okapem na ławeczce. Kobieta, co akurat wyszła wylać pomyje rzuciła żebyśmy poszli do toalety, ale nie ruszyliśmy się. Nie było źle, ściana zasłaniała wiatr i nie padało na nas aż tak bardzo. Kobieta wróciła nawet się nie chowając przed deszczem i tak siedzieliśmy sobie i gadaliśmy o szlakach i DNT. Opowiedziałam o człowieku co mi zabronił wejść do przedsionka, ale dał płatki. -O tu też mamy taką skrzynkę ożywił się facet co przed chwilą przyszedł mokry.- Ale pustą… powiedział zaraz -mam coś lepszego! -I wręczył mi kilogram szwedzkich pulpetów.- Za dużo przyniosłem! Przyszedł tylko na weekend, a miał torby z prowiantem, który mi wystarczyłby pewnie na 2 tygodnie. Nie jadam mięsa, w każdym razie bardzo mało, ale te pulpety mi się przydały. Było zimno i spalałam więcej niż przewidziałam. Pomijając już stracone na początku dwa dni.
W międzyczasie minął nas Młody i nie stanął. Panowie oznajmili z dumą, że teraz się wybierają na szczyt i, że już się nie zobaczymy. W ten sposób rozładował się szlakowy tłok i do końca zostałam sama z górami. Pogoda się poprawiła, przez moment nawet świeciło słońce. Blask w dolinach tak kontrastował z cieniem rzucanym przez resztki chmur, że wydawało się, że zaraz coś się zdarzy. Coś dziwnego, coś doniosłego. Nieświadoma co wchodziłam coraz wyżej i wyżej. Były tam już same gołe skały, dolina zwęziła się, narastał wiatr. Naniósł chmur. Znów pędziłam przebierając jak najszybciej nogami, pilnując równowagi i ścieżki, tylko teraz zbliżała się noc, więc kusił mnie każdy skalny blok, każdy uskok, co mógłby zasłonić wiatr, a nie zasłaniał.
Szlak opadał, przekroczył szwedzką granicę, od podmokłej doliny dzielił mnie już tylko jeden próg. Pędząc kątem oka zobaczyłam kolibę. Malutką. Nie dało się w niej położyć, ale można było ugotować, posiedzieć. Zanim przyszpiliłam do ziemi namiot wiatr wyrwał mi karimatę i przerażona, że odleci za horyzont ganiałam po skałach i bagienkach aż ją złapałam. Tropik łomotał nocą jak szalony. Deszcz marzł. Nad długą mokrą doliną przetoczyła się łuna zachodu i świt. I było pięknie, chociaż lodowato i groźnie.
Z biegiem dnia wichura troszkę ucichła, lub może nie czułam jej tak bardzo, bo zeszłam. Po zaroślach wełnianki, rozjechanych przez jakiś ciężki pojazd, wzdłuż rzeki doczłapałam do chatki, skuliłam się pod okapem i tym razem nie zlekceważyłam pomysłu, że lepiej mi będzie w toalecie. To był wielki budynek, który służył też jako schowek i drewutnia. Rozwiesiłam tam przemoczone rzeczy, wyjęłam worek z jedzeniem. Rozsiadłam się i rozleniwiłam. A człowiek co przypadkiem przyszedł po drewno wrócił z czajnikiem gorącej wody. Nie lubię DNT, uważam że to rodzaj mafii, ale ludzie to inna historia. Bywają przyjaźni.
Wyszłam znów otulona peleryną. Deszcz nie ustał, ale byłam najedzona, przebrałam się w cieplejsze rzeczy. I wiedziałam, że przenocuję pod dachem. Dzisiaj dla odmiany się wyśpię. Szlak prowadził do styku trzech granic, w Finlandii czekała bezpłatna chatka!