Noc była ciepła i wietrzna, rano padało. Śnieg ciężki, mokry, było jasne, że nie pójdziemy szybko. Widoki za to nadal piękne. Oblepione świeżą bielą drzewa, zamglone wzgórza. Mogłoby nie ciąć po oczach, zwłaszcza Edka, ja miałam gogle. Namiot był mokry jak ścierka, ledwo udało mi się go wcisnąć do wora. My też szybko obkleiliśmy się jak bałwany. Krajobraz podobny jak wczoraj, rzadki las, duże połacie bieli. Monotonnie, spokojnie, kojąco. Ciepło. Wiedziałam, że jeśli przyjdzie nam spać w namiocie, tym razem nie będzie już komfortowo. Będziemy mokrzy. Tymczasem wlekliśmy się pod wiatr. Co jakiś czas stawałam smarować narty. Niewiele to dawało, za moment musiałam wszystko powtarzać. Tuż przed Hogvalen teren zaczął troszkę opadać, las zgęstniał. Czekając na Edka znów przesmarowałam narty, coś zjadłam i oczywiście zmarzłam siedząc. Myślałam, że może będzie miał dość, jak dotąd pogoda nas rozpieszczała, a tu taka drastyczna zmiana, ale nie. -Lubię kiedy pada- powiedział i ruszył przodem. Przekroczyliśmy szosę. Nadal szliśmy w dół. Robiło się coraz cieplej, śnieg kleił się już do wszystkiego. Nad jeziorem Lill Karsjon zobaczyłam ostatni szlakowy krzyż. Nie było witek. Taflę lodu cięły liczne skuterowe ślady, kluczyły, kręciły i każdy z nich prędzej czy później trafiał na rozmiękłą breję, śniegowe błoto. Poszłam pierwsza bardzo ostrożnie. Podejrzewałam, że pod breją jest mocny lód, ale oczywiście nie byłam pewna. Po nartach zostawał ciemny ślad. Edek zapadał się jeszcze bardziej i czekając nie mogłam się oprzeć myślom jak mogłabym mu pomóc gdyby wpadł. Miałam krótkie kawałki liny, coś ciężkiego żeby zrobić rzutkę, tylko to by trwało wieki… Na szczęście jezioro nie było duże. Dalej znów szliśmy w dół, czasem spod śniegu przebijał jakiś zakręt rzeczki, bez lodu. Kolejne jezioro było ogromne. Część skuterów skręciła w lewo w ciemną breję, te, które pojechały wzdłuż początkowo jakby się nie zapadały. Odeszłam kilkaset metrów zanim zaczęło się robić grząsko. Kluczyłam zmieniałam ślady, ten dalszy zawsze wydawał mi się solidniejszy, ale chyba były wszystkie takie same. Co jakiś czas dźgałam wodę kijem, pod spodem zawsze był lód. Edek szedł jeszcze bardziej ostrożnie, pomimo tego wpadł po kostki w wodę. Już zeszłam z lodu kiedy nadjechało kilka skuterów. Pierwszy ugrzązł już na początku jeziora. Zastanawiałam się co teraz zrobią… a oni zeszli w butach na lód, w śniegowe błoto i wypchnęli kolegę. Czyli chyba nie było się czego bać…
Koło trzeciej wyszliśmy z sieci szlaków utrzymywanych przez klub skuterowy z Lofsdalen. Teren Hede był słabo oznakowany, nierównany i chyba dużo mniej popularny. Szliśmy lasem, wąską dróżką pełną dziur i muld. Opadała stromo do leśnego jeziora. Pod drugim brzegiem pasło się stado reniferów. Grzebały w śniegu z zapamiętaniem i nawet nie spojrzały w naszą stronę. Byliśmy za daleko. Wiedziałam, że przed kolejnym jeziorem jest chatka. Było za wcześnie dopiero dochodziła czwarta, ale kiedy ją zobaczyłam nie mogłam się opanować… Zostańmy, jesteśmy mokrzy… -No dobrze- Edek zgodził się z ociąganiem. To oczywiście psuło nasz plan.
Do nocy wysuszyliśmy większość rzeczy. Kurtki, spodnie, czapki i rękawice, namiot. Śpiwory też były wilgotne, w zasadzie nie mieliśmy nic naprawdę suchego, pulki wielokrotnie tonęły w brei, worki już dawno nie były całkiem szczelne. Nie sądziłam, że sią aż tak ociepli, pewnie trzeba było lepiej pakować, bo chociaż wszystko było poowijane w foliowe torby zamokła mi nawet część jedzenia.
To nie był problem, chatka była wspaniała, z drewutnią kuchnią i stołem. Widok też ładny, a nocą miała być zorza. Udało mi się tylko zobaczyć jak znika. Chmury przyleciały znikąd, czyste dotąd niebo zmętniało, na zdjęciu został tylko cień zieleni. Czekaliśmy jeszcze przez jakiś czas, ale jedyne co widzieliśmy to chatka.