18 marca. Nocą poprawia się pogoda. Ranek błękitny. Skrzypi śnieg. Za mostem znajdujemy drogowskaz- Laddajahka 11 km. Ok, może być. To letni szlak. Biegnie trawersem, po niewysokich wzgórzach, ponad doliną. Na Sarku zawiesiły się bure chmury, ale przed nami jest jasno. Z góry widzimy dwie zasypane wsie, reniferowe płoty. Lśnią oszlifowane przez wiatr pagóry po drugiej stronie jeziora. Stokiem naprzeciwko nas biegnie rosomak. Niski, przysadzisty charakterystycznie podrzuca zadem, czasem staje i patrzy co robimy. Nie strzelamy, ale i tak woli odejść. Mijamy odcisk jego łap. Duże, jak ludzkie dłonie, uzbrojone w potężne pazury. Tyczki giną za szczytem, schodzimy troszkę, siadamy rozleniwieni słońcem, ciepłem i nagle zaczyna padać śnieg. Świat szarzeje, gubimy drogę. Idę na oko, bez widoczności. Widzę ślad skutera, świeży, przez chwilę nim idziemy, ale nie opada do doliny. -Zejdźmy, potem podejdziemy wzdłuż rzeki- ok. Zjeżdżamy kawałek, bardzo stromo. Myślimy, patrzymy, niedaleko jest jakiś ciemny punkt. Szlakowa tyczka? Za nią kolejna i jeszcze kilka. Schodzą. Po bardzo stromym. Obsuwamy się ostrożnie, zygzak po zygzaku. Seria wywrotek, kilka razy odwraca się pulka. Niżej wywiany pas lodu, pogięte brzózki, kopny śnieg. Na dole widzimy już budynki schroniska. Za płotem. Na zjeździe oblepimy się śniegiem jak bałwany. Wypnę narty pod budynkiem z ratunkowym telefonem. Będzie zamknięty. Zanim dogoni mnie Jose z ostatniej chatki zamacha do nas dziewczyna. Zajrzymy tam, chwilę pogadamy. Para młodych Niemców z Hamburga. Student fizyki, skupiony, długowłosy, i piękna wysoka dziewczyna- przyszły inżynier. Dopiero dzisiaj dowiedzieli się o pandemii. Nie wiedzą jak wrócić, byli w górach od 9-dni. Szli przez Padjelanta. Mają wiadro wytopionej wody, częstują, wypełniamy termosy. Czytamy cennik, nocleg aż 50 euro. –Drogo- drogo, potwierdzają Niemcy.- Zapłacimy za 1 noc i za namiot- 30 za osobę. Tyle możemy. To pierwszy dzień kiedy nie wyszliśmy ze schronu. Wszystko mieliśmy już mokre. Namiot, śpiwory. Jak wy suszycie? Wymieniamy uwagi, rady. Mówią, że widzieli rysia, ale to chyba był nasz rosomak, że w schronisku Duottar stała paczka płatków owsianych. 750g, z orzechami. Żałujemy, że to nie na naszej drodze, opowiadamy o miejscu pod namiot w ruinie chatki. Pocieszamy, że musi być sposób żeby wrócić. Mają bilet kolejowy przez Danię, teraz to na nic. Dania zamknęła granice. Martwią się, że nie zdążą na zajęcia, że zaliczenia, kolokwia. W schronie jest zaduch. Jemy szybko, pakujemy się i idziemy. Wczoraj straciliśmy pół dnia, trzeba nadrobić. Pieszy most ponad szybką rzeką, niezamarzniętą, w skalistym kanionie. Przechodzimy, idziemy w górę doliny aż do pierwszego lasku. Tu już nie ma znakowanych szlaków. Nie ma śladów. Prószy śnieg, rozbijamy namiot w brzózkach już po zmroku. Jemy wygodnie, mamy wrzątek w termosach. Od rana przeszliśmy 16 km. Do kaplicy zostało mniej niż 20, chyba zdążymy. Jeszcze tylko wywietrznik… bo zapomniałam. Jose wychodzi i wbija w niego worek na śmieci. Inaczej zasypie nas wędrowny śnieg. Robimy to zawsze od 4 lat. Działa.
19 marca. Wstajemy przed szóstą, o ósmej już jesteśmy w drodze. Wiatr szaleje i chmury się rwą. Idziemy cichą doliną, więc czujemy to dopiero w południe. Rzeka, dotąd pod śniegiem pojawia się w wywianych miejscach. Nie wiemy jaki gruby jest lód, więc trzymamy się wyżej na zboczu, przechodzimy w jakimś płaskim miejscu. Wiatr rzeźbi potężne nawisy. Podwiewa je, unosi tumany puchu. Oczyszcza niebo. Wdrapujemy się na piętro wysokiej doliny. Zostaje za nami równa kreska zepsuta gdzieś śladem upadku, pulka uciekła mi na trawersie. Przed nami pojawia się Sarek, jeszcze we mgle, która będzie rzedła z biegiem dnia, powoli, zaskakująco, pięknie. Śledzimy to. To nasz najpiękniejszy dzień, tyle słońca, widok przez cały czas. Wypłaszczenie przecina reniferowy płot. Rozpoznaję skaliste zbocze na mapie. Dziwi mnie rzeka, która na papierze chyba przepływa przełęcz. Trudno zrozumieć gdzie tu w górę, gdzie w dół. Idziemy w stronę charakterystycznego urwiska, mijamy kopczyk, odkrywamy, że pewnie wskazuje domek, odległy, pod przeciwnym zboczem.-Trzymaj się rzeki- upominam Jose, który teraz przy dobrej widoczności idzie pierwszy. Gdzie ona jest?- rozgląda się- Tam gdzie najniżej- Jose odwraca się zdezorientowany. Wyprzedzam go i wbijam się w ciąg niskich moren. Za chwilkę nie będę umiała z nich zejść, wyjrzę zza krawędzi, zobaczę rzekę, pokrytą lodem, może rozlewisko kilkadziesiąt metrów pod nami, bez zejścia. Wrócę, tam też nic, znów zakręcę i patrząc jak Jose się denerwuje znajdę zjazd, stromy i kopny, kilkaset metrów dalej. Na szczyt, który minęliśmy rano nawinęła się wstęga mgły. Przed nami dwie piękne doliny. Zastanawiam się, która jest nasza, ale tu trudno ocenić odległość. Po wczorajszej i przedwczorajszej śnieżycy góry są na powrót białe. Znikł rysunek wywianych skał. Błyszczy lód. Jest pięknie. Ciepło, prawie bezwietrznie, żadnych śladów. Tylko słońce coraz bardziej złote, coraz niższe. Cienie- nieprawdopodobnie niebieskie wydłużają się, zbliżają, robi się zimno. Przyśpieszamy, w dole widzimy zasypany most. 3 kilometry- sprawdzam w nawigacji. –Może nie schodzić? Może dojdziemy trawersem? Próbujemy, na zboczu pojawia się brązowy punkt- kaplica, niczego innego tu nie ma. Zbliżamy się, rozluźniamy, bo już koniec dnia, a przed nami wyrasta kanion, skalisty, wywiany pełen nawisów i zasp. Nie przejdziemy. Trzeba zjechać aż do samego jeziora. Kilkaset metrów, Jose próbuje jeszcze w połowie drogi, tam drugi kanion. Odpuszczam, jadę na sam dół. Na zboczach ponad kaplicą rozwija się ognisty pomarańcz. Narasta, spływa, razi. Patrzę jaki jest bez okularów, naturalniejszy, bledszy. Podchodzimy mozolnie, to chyba ze 300 metrów. Słońce zachodzi, temperatura spada. Narty osuwają się na stromiznach. Narasta mróz, w ciągu kilkunastu minut dojdzie do -20. Nie zdążymy, zmarzniemy. Widok zblednie, pomarańcz zastąpią róże, lawenda, seledyn. Może dobrze, że się spóźniliśmy inaczej byśmy to przegapili. Jose dopada drzwi pierwszy, otwiera i widzę jak mu opadają ramiona. Cofa się, odpina pulkę idzie obejrzeć inne budynki. Jeden to toaleta, drugi jest zamknięty na kłódkę. Z dachu kaplicy zwisają lodowe sople, Zaglądam do środka. Śnieg. Na podłodze, na ścianach przeciśnięty pomiędzy kamieniami (chyba ustawionymi bez zaprawy) jak krem z wyciskarki do tortów. Oblepia świeczniki i krzyż, na ołtarzu tworzy kulistą zaspę. Na pryczy- podeście z desek, który chyba zastępuje ławki -wklęśnięcie. Jakby ktoś już przekopał zaspę, zrobił miejsce pod namiot. Kiedyś, przed ostatnią zawieją. Biorę łopatkę i powtarzam tę czynność. Jose patrzy z niedowierzaniem. Powstaje czyste miejsce na deskach. Stawiamy namiot, na boku topię śnieg- to moja praca. Ostrożnie, żeby nie spalić garnka rozsypuję na dnie suchy puch, łatwiej zacząć jak się ma resztkę wody, ale wypiliśmy. Dodaję po trochu inaczej śnieg wchłonie wodę i dno zacznie mi się przegrzewać. To pewnie zajmuje z pół godziny. -Nienawidzę tego okropnego wora! Klnie na boku rozwścieczony Jose. -Wpadł mi na dno chleb, niczego nie mogę znaleźć. Złości mnie to. -Wciągnij pulkę- nie chcę- wciągnij. Wyjmij do niej wszystkie rzeczy z wora. Jose się waha, ale to jednak robi. Hol z drogowych słupków opiera się na ołtarzu, rysuje nieskazitelny śnieg. Myślę, że szkoda. Jose wyjmuje po kolei wszystkie rzeczy, znajduje chleb rozchmurza się, a ja zagapiam się, garnek opada, woda wylewa się pod pryczę. Muszę zacząć wszystko od początku. – Nie szkodzi- słyszę. W pospiechu jemy byle co- ziemniaki z proszku, kawałek zamarzniętego sera. Suszone jabłka. Dojadamy dzisiejszą rację czekolady. Bo została…