Szwecja na nartach cz3

10 marca. Noc wietrzna, bardzo zimna. Poranek piękny. Na mapie jest tu piesza ścieżka, nie wiem gdzie. Stromo, kopnie, trudno, gęsty las. Wyżej polanki z płatami twardego lodu. Jose wyjeżdża na jedną zbyt wolno, pulka ściąga go z powrotem w las i wywraca. Znów gąszcz, znów po kolana, potem potok. Pod śniegiem, słyszymy go. Ścieżka jednak musi być gdzieś dalej. Nie znajdujemy jej, ale trafiamy na drugą wieś. Pojedyncze domki rozstawione nad jeziorem. Otwarta przestrzeń, wietrznie, za toaletą robi się śniegowy wir. Jezioro otoczone przez reniferowy płot, za nim ludzie. Trzech narciarzy z pulkami. To Kungsleden. Zwalniamy, jest nam szkoda dziczy. Obchodzimy, szukamy dziury w płocie. Czytamy szlakowy drogowskaz. Przez dolinę przetacza się wał chmur. Świat mętnieje. Do Alesjaure 14 km. Myślimy, że nie dojdziemy przed nocą, więc puszczamy wszystkich, niech idą przodem. Z daleka widzimy ostatniego. Samotny, bardzo szczupły chłopak. Nie odwraca się do nas. Prószy śnieg, marzniemy. Kiedy dojdziemy do schronu jest już regularna śnieżyca. Wnętrze okupuje komercyjna wycieczka, Francuzi. Dziwacznie poubierani w alpinistyczne dolne uprzęże, z których nie usunięto pętli na uda- niepotrzebnych przy ciągnięciu pulki. Pewnie przeszkadzają w pójściu do toalety, ale może nadają wycieczce powagi. Spoceni starsi faceci, dwie obojętne Azjatki. Nawet nie odpowiadają na dzień dobry. Nie przesuwają się, chociaż przy stole jest luz. Ich przewodniczka robi mi miejsce przy półce. –Wystarczy- mówi i to nie jest pytanie. Topi śnieg, ja gotuję przyniesioną wodę. Rozglądam się gdzie postawić garnek z zupą i pojedynczy chłopak, który dopiero przed chwilką usiadł wstaje, robi mi miejsce, wychodzi. Wycieczka zbiera się jeszcze z pół godziny. Zostają po nich rozdeptane kluski, śniegowa ciapa, mokra chustka do nosa i zaparowana od tłoku szyba. Jest po trzeciej. Można by w zasadzie tu zostać, ale te kluski, te ich kichania…ta mokra podeptana podłoga, bez pryczy. Wiatr ucicha, przestaje padać, wychodzimy. Widząc rzekę z przyzwyczajenia nabieramy wody. Na brzegu wiata (to chyba jest letni port), szczelnie wypełniona śniegiem, zbudowana z przezroczystego plastiku wygląda jak dziwna instalacja. Pojemnik z zakonserwowanymi ławkami. Myślimy żeby postawić obok namiot, ale jednak ruszamy. Z nami wiatr. Podrywa tuman ze świeżego śniegu, zasłania szlakowe krzyże. Na jeziorze rozpędza się jak pospieszny pociąg, a wieje w twarz. Był moment kiedy chyba jeszcze dałoby się postawić namiot, zamachałam do Jose, nie chciał. Potem coraz ciemniej coraz mętniej coraz trudniej mi się utrzymać w pionie. Błękitny zmierzch. Dobrze by zdjąć okulary, ale wtedy jeszcze mniej widać. Mam dość -myślę, mam dość … Na horyzoncie nad jeziorem majaczą jakieś ciemne bryły, myślę że się tam schowamy, i widzę światło. Czyli to schronisko. Daleko, dotarcie zajmuje  godzinę. Jest noc, w ciemności już na podejściu do budynków (zawsze stawianych na górkach niestety) wpadam na mężczyznę.- To schronisko? Gdzie jest recepcja? -Za mną.-Poczekaj, wyjmę latarkę- krzyczy Jose. Nie czekam. W drugim budynku pusto i ciemno. Kopcą świeczki, szumi komputer. Chcecie pić? Wypijam chyba z litr słodkiego soku, Jose drugi, facet pyta czy chcemy dokładkę, jasne że tak. Jose opiera się dłonią o słup i robi się jasno. –Wiedziałem, że mamy tu gdzieś wyłącznik!– cieszy się Schroniskowy. Jesteśmy to dopiero od 3 dni- tłumaczy widząc, że się dziwię.

Czytamy cennik. Za nocleg w namiocie 30 euro od osoby. Dziękujemy. Za łóżko po 50 euro. Zniżka dla członków. Członkostwo 30 euro.- Jeśli kupicie -zachęca mężczyzna- w każdym mijanym schronisku będziecie mogli stanąć na kilka godzin w dzień. Ugotować, wysuszyć rzeczy,  za darmo. Nie zastanawiamy się. Nie wiemy, że kilka to tak naprawdę dwie, a do tego tylko w południe. Płacę pierwsza, dodaję jeszcze satelitarny telefon- 5 euro za minutę rozmowy. Dzwonię do domu. Internet wiesza się, już nie przyjmuje karty Jose. –Jutro- mówi facet. Prowadzi do drugiego budynku, pokazuje dwa wolne łóżka. W naszym pokoju jeszcze ktoś jest. Spotykamy go potem. To Ben, Anglik koło czterdziestki, brodaty, siwawy, bardzo szczupły. Rozpoznaję modne wśród długodystansowców rzeczy, znane mi, takich używa Agnieszka. Jak dla mnie zbyt cienkie na zimę. -Taak.. tłumaczy Ben, jeśli jest zimno muszę biec albo się schować w śpiworze. Idzie na nartach przez całą Norwegię. Nie rozumiem dlaczego spotykam go w Szwecji, pewnie skrót. Martwi się, bo zostało mu tylko 29 dni. Opowiadamy jak szliśmy kiedyś z Kilpisjarvi na Nordkapp. Przez miesiąc. Pyta czy na Nordkapp jest lotnisko, czy można stamtąd wrócić autobusem. Nie można, nie zimą. Mówi, że będzie gnał. Nie wie, że za kilka dni Norwegia zamknie granice, bo wirus, że przestaną latać samoloty. My też nie wiemy. Opowiada nam o drodze do Sulitjelma- gdzie wypatrzyłam na mapie sklep, jedyny możliwy. W Norwegii. O chatkach w Padjelenta. O skrócie, którym chcemy iść następnego dnia.

Ale to po kolacji. Weszłam do kuchni czerwona od wiatru, pewnie spuchnięta. -Może ty miałabyś ochotę to zjeść? –Roześmiany chłopak przynosi mi gar parujących ziemniaków- Zrobiło nam się za dużo. Przy jego stoliku grupa młodych mężczyzn, wysokich, wysportowanych, może jakaś drużyna na treningu. Belgowie. –Zjem- zgadzam się, bo padam z głodu. Przelotnie myślę, że koronawirus. –Zjesz?- pytam Jose, ale i jemu nie udaje się skończyć. Pakuję resztę na śniadanie. Szkoda wyrzucić, przed nami jeszcze tyle dni. Jose wyciąga choriso okraja duży kawal Benowi. Ben dziękuje prosi żeby odciąć plasterek- Pojutrze będę w sklepie, a wy nie. Przytakuję, ale Jose nie rozumie. -O co ci chodzi? Chciałem się uprzejmie podzielić- Zostaw- denerwuję się- zjadasz porcję na jutro. Dyscyplina- inaczej tego nie przejdziemy. Jose wychodzi i rozpala w piecyku. Koza jest w każdym pokoju, malutka, szczapki za długie.- Chodź- wołam go- Belgowie przynieśli lody! Kiedy Jose i Ben jedzą je z jednego pojemnika, znów przypomina mi się wirus.

11 marca. Jasno. Jadalnia pustoszeje. Schroniskowy lata zdenerwowany, szuka Jose. Przecież wczoraj nie było jak zapłacić. Grzebiemy się, napełniamy termosy. Wychodzimy chyba ostatni, chociaż nie… Przelotnie widzę, że w schronisku jest też kobieta. Jedyna. Wczoraj myślałam, że sami mężczyźni. Po ziemniakach, przecież z proszku mam wysypkę. -Po co jadłaś!- wkurza się Jose, a ja się drapię. Zjazd stromy, po lodzie, sprowadzam swoją pulkę bokiem. Jose szarżuje i się wywraca. Z naprzeciwka nadjeżdża para z psami. Kolorowa, nawet psy mają czerwone buty. W dolinie utknęła perlista mgła. Widać słońce, rysują się stoki gór. Ale wszystko jest rozmazane. Czasem uważam, że piękne, czasem żałuję, że niewiele widzę. Nie idziemy wyznakowanym szlakiem. Jest oblodzony, mnóstwo małych podejść i zejść trawersy po wywianym lodzie. Tłok. Przyjemniej iść bokiem doliny, po śniegu. Przed stromym progiem, który pewnie byłby bardzo ładny (gdyby nie mgła) skręcamy. Podchodzimy wzdłuż ciągu jezior bez szlaku. W osłoniętych miejscach przetrwał wczorajszy odcisk nart Bena, i starszy polskiej pary, o której nam wspomniał. Szli w Padjelanta. Widoczność poprawia się na chwilkę. Przeciwległe zbocze oświetla ostatni promień słońca. Blask ślizga się po wywianym lodzie, świat błękitnieje. Po przeciwległym zboczu wędrują dwa renifery. Rozbijamy namiot w labiryncie skał i zasp. Tu nie wieje. Kopiemy dół na kuchenkę, na zewnątrz, to nasz luksus. Przez moment przez chmury prześwituje zieleń zorzy, ale znika zanim wyjmę aparat. Siedzimy długo, topimy śnieg. Jest cicho, spokojnie. Wreszcie.

Share

Szwecja na nartach cz2

9 marca. Błękitny przedświt. Dokopuję się do toalety. Najpierw myślę, że ją też pomalowano na biało, ale to śnieg, przyklejony do ścian jak tapeta. Wracam po swoich śladach- dziurach do kolan. Wstaje dzień, pochmurny, mętny. Wychodzimy prawie bez widoczności. Pada. Ale szybko pod chmurą pojawia się linia światła, pomarańczowa. Rośnie, odsłaniają się dalekie widoki. Jest pięknie. Wędrujemy wysokim płaskowyżem. Na krawędzi tuż przed zjazdem stajemy. Wiatr zdmuchuje z grani tumany śniegu. Góry dymią, światło z pomarańczowego robi się złote, bieleje, przez dziury w chmurach sączą się pojedyncze promienie, wiatr przesuwa je oświetlając kolejne pagóry, jakby chciał nam wszystko pokazać. Daleko na horyzoncie najwyższe szwedzkie szczyty. Na stromiznach odarte ze śniegu. W cieniu błękitne. Nie możemy się od tego widoku oderwać, w końcu zjeżdżamy. Stromo, długo w miękkim. Teraz widzimy też dolinę, w niej pasterską wieś. Zimą pustą i aż nierealną na tle oświetlonych gór. Domki zasypane po dach. Szlak omija je bokiem, my też mijamy, chociaż Jose kusi żeby tam zajrzeć. Jedziemy szybko, śnieg jest nieubity. Jose się wywraca. Mi przewraca się pulka. Za wsią znów stromy zjazd, przed nami grań, na którą planowałam wejść. Nie da się. Nie przedrzemy się przez te tumany, przez wiatr. Stajemy w jakimś osłoniętym grajdołku, przyglądam się mapie. Znajduję obejście. Nadłożymy 18 kilometrów. Trudno. Na dnie doliny dopada nas wichura. Schronisko, do którego mieliśmy zamiar zajrzeć (Allagasstugorna) jest z boku, ledwo je widać, to mogą być nawet 2 kilometry, nie chce nam się nadkładać drogi więc skręcamy. Wracamy, więc teraz wieje w plecy. Słońce grzeje, nadtapia się śnieg. Zaczyna mi się kleić do fok, ściągam, ale do nart klei się jeszcze bardziej. Staję, smaruję. Spowalniam. Dolina poszerza się, przechodzimy przez niezamarznięta rzeczkę, mostkiem, a w każdym razie po śniegu. Ale stajemy, bo bardzo chce nam się pić. Jose brnie nie wiedzieć czemu bez nart, wpada, woła żeby mu pomóc, a ja- beztrosko robię najpierw zdjęcie. Jest wściekły. Śnieżna skarpa pękła, osunęła się. -O mało nie wpadłem do wody! – Jest płytka, to tylko strumyk- dziwię się i tym jeszcze bardziej go złoszczę. Pod wieczór dochodzimy do wsi. Wygląda na nieodwiedzaną od miesięcy. Na wszystkim nawet na toaletach i saunach kłódki. Jose sprawdza je kolejno, chociaż żeby się zbliżyć trzeba brnąć przez nieubity śnieg. Marznę, czekam aż wróci i wciąż przywiązany do cywilizacji zechce rozbić namiot za ścianą chatki. Wybierze jedną, osłoniętą od wiatru, odludną. Mnie to krępuje. -Jeśli nocujesz w lesie jesteś arktycznym bohaterem, a tu zwykłym włóczęgą -targuję się. Wpinam narty,  szukam osłoniętego miejsca, ale wieje wszędzie. Upieram się i śpimy w brzózkach. Gotujemy wodę z potoku, do którego, pewnie niedawno wpadł skuter i zarwał lód. Potok w śnieżnym tunelu, trudno tam zejść. Jose gubi przy tym rozetkę kijka. Jest na mnie zły.

Share
Translate »