Dziwnie pisać o tym białym świecie teraz, kiedy wokół wiosna. W szyby bębni deszcz, wschodzi świeżo posiana łąka… Ale nie mogę już tego dłużej odkładać, bo zapomnę.
Kiedy wyjechała Agnieszka zostały mi jeszcze 4 dni. Na podstawie map, wiadomości uzyskanych od Maćka i wspomnień Agnieszki ułożyłam sobie prosty plan i ruszyłam w dzicz. Tu już nie było ubitych szlaków i chatek. Tuż za domem Maćka w las skręcał ślad narciarza. Nim poszłam. Zgodnie z opisem trafiłam dalej na szlak skuterowy nieużywany, ale oznakowany tyczkami. Ktoś nim jechał, chyba dawno temu więc w każdym otwartym miejscu ślad ginął w zaspach. Narciarz zawrócił, ale ja jakoś sobie radziłam. Wcześnie doszłam do wiatki, gdzie zaplanowałam nocleg. Mogłam iść dalej, ale wiatka to wiatka, lepsza niż nic. Początkowo myślałam, że rozpalę ogień, ale pomimo tego, że mój poprzednik nastrugał wiórów, że miałam korę brzozową i świece ogień nie utrzymał się. Drewutnia była pełna wielkich pni, zimnych zmrożonych, nieco spróchniałych. Była siekiera, ale tak ciężka i tępa, że odpuściłam rąbanie. Zresztą nawet te kilka szczapek, które udało mi się uzyskać tylko się okopciło.
To była bardzo zimna noc. Niby termometr pokazał tylko -15, ale miałam wrażenie, że jest zimniej. Przydała się puchowa sukienka, którą przez cały czas miałyśmy w zapasie ( jak inni ratunkowe kamizelki…). Poranek był mętny. Ruszyłam dalej wzdłuż tyczek. Zanim doszłam na otwartą przestrzeń rozpętała się śnieżyca. Brak widoczności, ślad zasypany, tyczki zwykle pod śniegiem. Trochę kluczyłam, potem w lesie znów znalazłam szlak. Doprowadził mnie do miejsca biwakowego nad jeziorem. Duło tam okrutnie, marzyło mi się schowanie w szopie na drewno, choćby na chwilkę, ale była pełna. Drewno (suche, brzozowe, w workach) leżało nawet na zewnątrz. Ślady skuterów sugerowały, że dostarczono je dosłownie przed chwilką, może wczoraj. Idąc po śladzie dotarłam do płatnej chatki oczywiście zamkniętej na klucz. Przeczekałam najgorszą śnieżycę pod okapem i ponieważ się poprawiło ruszyłam dalej. 4 km od tego miejsca, za górką powinna być mieszkalna chatka. Całe popołudnie kluczyłam szukając przejścia przez las, Wkopałam się w jakieś strome jary, omijałam urwiska wdrapywałam na upiorne górki (marzyły mi się harszle, które kiedyś wziął ze sobą Jose). Na niektórych podejściach było tak stromo, że musiałam odwracać pulkę wierzchem do góry i wciągać ją po kawałku rękami. Były też bardzo strome zejścia wśród drzew, kawałki bagna, nie całkiem pozamarzane stawy… Gąszcz, śnieg po pas i cudna cisza.
Śnieżyca wróciła kiedy byłam w połowie drogi. Gdybym wiedziała jak iść prawdopodobnie poszłabym dalej do przodu, ale z każdym krokiem wbijałam się w coraz trudniejszy teren. Byłam zmęczona, spocona, zmordowana walką z urwiskami i kopnym śniegiem. Torując w dzikim lesie posuwałam się upiornie wolno.
Wróciłam… i jakby na zamówienie przestało padać i wiać. Powinnam to pewnie wziąć za drwinę, ale pomyślałam, że to raczej nagroda. Puszcza była ze mnie zadowolona.
Rozbiłam namiot przy zamkniętej chatce. Drewutnia dobrze zasłaniała wiatr, a teren tuż przed nią był twardy, ubity przez skuter. Przydały mi się też pozostawione tam gadżety. Dobra (jak na ironię) siekiera, łopata, grabie… zapomniałam, że moja pałatka wymaga aż 7-miu punktów mocowania. Bez problemu kiedy byłyśmy obie. Teraz bez nart i kijków Agnieszki trochę słabo. Dałabym sobie radę robiąc deadmany, ale tak było szybciej i łatwiej.
Rano spróbowałam wrócić inną drogą. Wdrapałam się na wzgórza, przeszłam kawałek letnim szlakiem, wbiłam się w dzicz. Powtórzyła się historia z poprzedniego dnia, chociaż tu nie było już upiornych stromizn. Nic takiego zwykły las, jak to na północy pełen wykrotów, krzaków zasypanych przez śnieg i bagien. Zawróciłam kiedy dopadła mnie śnieżyca i zgubiłam oznakowanie szlaku. I znów natychmiast kiedy zmieniłam kierunek poprawiła się pogoda. Chmury znikły jak zaczarowane, świeciło słońce! Trafiłam do znajomej wiatki. Teraz wydała się prawie domem. Wygodna prycza. Toaleta. Dostęp do wody.
Dzień był ciepły, przez chwilkę padał nawet marznący deszcz. Byłam przemoczona. Co gorsze mokre były też buty. Dopiero oglądając je dokładnie odkryłam, że guma sparciała. Dziury na wylot. Dobrze, że miałam skarpety na zmianę. Mokre było też wnętrze pulki (to miska, nic dziwnego że zbiera wodę). Namókł namiot, który był na spodzie, rzeczy pochowane w workach foliowych ocalały, ale torba była jak ścierka.
Wszystko to suszyło się przez całą noc (na szczęście suchą i wietrzną).
Rano ruszyłam znaną mi już drogą. Dotarłam do Maćka wcześnie, zaraz po południu i mając czas podjechałam stopem do Tankavaara obejrzeć wyścigi psich zaprzęgów. Startowały w nich dwa polskie zespoły. Monika Oparka i Łukasz Ptaś. Jeden z psów Moniki – 10-pięcioletnia suka zasłabła i przyjechała w torbie na sankach. Łukasz miał więcej szczęścia- uzyskał najlepszy tego dnia czas. Wiele osób mówiło, że ich psy ponaciagały sobie barki wpadając w dziury wybite przez większe zaprzęgi. Nie wiem jak to się dalej rozwinęło. Wyścig trwał przez cały weekend. Trzymałam kciuki za naszych.
Wieczorem odleciałam do Helsinek i przesiedziałam tam cały dzień. Może też to kiedyś opiszę. Było ciekawie.