Norweskie promy to cała oddzielna historia. Zawsze kiedy mam możliwość staram się przepłynąć kawałek i za każdym razem cieszę się, że to zrobiłam. Tym razem decyzja była prosta. Płynęliśmy do Tromso około 18-tu godzin, a autobus potrzebowałby na to dwóch dni z noclegiem w Alta. Ceny promów są podobne do autobusowych. Na pierwszy rzut oka drogie, w przeliczeniu na kilometry i czas zupełnie znośne. Teraz trochę się baliśmy, bo na tej trasie kursował tylko legendarny wycieczkowy Hurtigruten. Wielki, luksusowy statek pływa z Bergen do Kirkeness i z powrotem. Cała ta trasa to wycieczka dla bogatych emerytów i faktycznie spotkaliśmy ich sporo. Byli mili, nasza wyrypa bardzo im się podobała, pomogli nam wynieść bagaże. O mało nie poszliśmy z nimi na koncert, to znaczy poszlibyśmy z chęcią, ale padaliśmy na nosy.
Krótki przejazd taki jak nasz (bez kabiny, bez wyżywienia, bez rozrywek) okazał się na szczęście dość tani. Zapłaciliśmy 1400 koron za dwie osoby plus po 15 euro za ogromne i smaczne śniadanie -szwedzki stół (jak to zgrabnie określił Jose na mnie chyba tu nie zarobią). Potem robiliśmy to co wszyscy. Obijaliśmy się, snuliśmy się po miękkich dywanach, przesiadaliśmy przy wielkich oknach i co jakiś czas wychodziliśmy na pokład zrobić fotki. Krajobrazy były zupełnie bajkowe. Nasz płaskowyż opadał do morza z wielką klasą. Urwiście, malowniczo wciąż nieskazitelnie biało. Gdybyśmy nie wiedzieli co jest dalej spodziewalibyśmy się tam alpejskich gór.
Oprócz nas płynęła też trójka niemieckich studentów (z naszego hostelu w Honningsvag), a po drodze wsiadali inni „zwykli” pasażerowie. Prom działa tu jako środek transportu. Pomimo tego, że luksusowy zawija do wszystkich porcików, zabiera na pokład co mu tam dadzą- widzieliśmy paczki kafelków, rybackie sieci, pocztę… W Hammerfest mieliśmy dwugodzinną przerwę, żeby pochodzić po mieście. Kolejna taka była zaplanowana w Tromso, ale tam już wysiedliśmy. Po drodze prom na chwilkę stanął, bo pokazała się zorza i pasażerowie wyszli fotografować. Panowała miła wakacyjna atmosfera, nie zaplanowana raczej dla nas, ale przy okazji my też się załapaliśmy.
Do Tromso wpłynęliśmy tuż przed północą. Złapaliśmy taksówkę na lotnisko (15 Euro- to tylko 3 km) i natychmiast zasnęliśmy na miękkich ławeczkach. Lotnisko w Tromso jest najlepszym miejscem do spania jakie widziałam w ciągu ostatnich lat. Dla takich jak my zostawiono stoliki (z napisem „sprzątnijcie po sobie”), ławeczki miały miękką wyściółkę (jak te na Orly, które usunięto kilka lat temu) i nie miały dzielących siedzenie na kawałki podłokietników- można się było spokojnie wyciągnąć. O mało nie zaspałam na swój poranny lot. Jose oddał bagaże i poszedł zwiedzać. Miał jeszcze cały dzień. Zazdrościłam mu.