Widoczne nocą światła Kafjordu sugerowały, że to duża miejscowość, ale kiedy tam zjechaliśmy na nartach zobaczyliśmy tylko kilka domków. Było wcześnie. Odcinek od naszego obozowiska do szosy był szybki. Szeroką doliną prosto w dół. Kiedy dojeżdżałam asfaltem przejechała furgonetka, ale nie machnęłam, Jose był jeszcze zbyt daleko. Potem żałowałam, bo przez pół godziny nie jechało nic. Dalej też kiepsko, kilka osobówek zbyt zapakowanych jak dla nas. Wydawało mi się, że widzę polskie numery -Szkoda, że nie wzięliśmy polskiej flagi- pojękiwał czasem Jose. Potem przestał. Traciliśmy nadzieję. Roy wspominał, że powinien być jakiś autobus, ale czy stanie akurat tu? Nie było przystanku, ani niczego co by go sugerowało. Mieliśmy wrażenie, że utknęliśmy. Gdyby nie pulki (albo gdyby miały kółka) można by spróbować jakoś tym tunelem iść… chociaż to pewnie niedozwolone… rozważaliśmy. Znad zatoki po drugiej strony fiordu ruszyła jakaś osobówka. Byłam pewna, że też nas ominie, ale zatrzymała się od razu. -Tunel? prawda- potaknęliśmy- nie wolno pieszo. Jest zakaz. Starszy pan, świeży emeryt zapakował nas szybko i sprawnie. Miał bagażnik na dachu, umiał wcisnąć do wnętrza pulki. Robił to już na pewno nie raz. Zanim dojechaliśmy opowiedział nam i o tunelu (w czasach kiedy powstał był techniczną rewolucją), i o narciarskich trasach, i o Honningsvag. Wiedział też gdzie nas podrzucić.
50 lat temu (!) przeszedł trasę na Nordkapp z ojcem. Podejrzewał, że odnajdzie początek i rzeczywiście 3 km za miasteczkiem trafiliśmy na znakowany szlak. Nasz przewodnik mieszkał i pracował w Oslo, a do Laponii wrócił już na emeryturze. Kupił domek nad fiordem i łaził na nartach przez zimę, a teraz miał zamiar pomieszkać trochę w mieście i wrócić latem.
Wysadził nas na poboczu górskiej drogi i zawrócił do Honningsvag. Ruszyliśmy troszkę wystraszeni. Wysokie góry, z których prawie zniknął śnieg, nad głowami kolonie krzykliwych ptaszysk, stromo, skaliście, pełno twardego lodu.
Wyspa Mageroya, na której leży Nordkapp wznosi się o prawie 400 metrów na bardzo krótkim odcinku. Nie był łatwy. Zalodzony, nieprzyjemnie stromy, dodatkowo ubity przez skutery. Płaskowyż okazał się na szczęście biały. Szlak otyczkowany, pogoda dziwna, ale nie bardzo zła. Okresy pięknego słońca przeplatały się z mgłą i śnieżycą. Droga znikała, przewracaliśmy się, wkopywaliśmy w niewidoczne zaspy, wygrzebywaliśmy pobieleni i źli, a za chwilkę znów błękit nieba, znów mewy, znów fiordy, znów bajka. Do wieczora przejechaliśmy ok 15-tu km. Troszkę poobijani, bo stromo i lód, troszkę zmęczeni, bo śniegu mało, więc mnóstwo kluczenia wśród skał. Oczarowani, bo widoki były wprost nieziemskie. Różowy zachód słońca, urwiste zbocza, błękitne morze.
Rozbiliśmy namiot przy pierwszej wodzie- wypływającej wprost ze śniegu rzeczce. Poniżej nas świeciła nocą bramka szlabanu, nad górami migotała latarnia Nordkapp. Potem rozwinęła się zorza, odbiła w chmurze łuna Honningsvag… Naprawdę trudno tam było spać. Byliśmy przejęci, szczęśliwi, że dotarliśmy aż tak daleko. To był piękny biwak, chociaż namiot rozbity na cienkiej śnieżnej wysepce ledwie stał. Narty wbiły się bardzo płytko, tylko odrobinkę, ale nie martwiliśmy się. Pogoda w końcu się ustaliła. Wiatr umiarkowany, temperatura przyzwoita, widoczność boska…