Ten dzień był krótki i szybki. Nie wiem czemu, bo przecież zajął tyle samo czasu co inne. Rano, korzystając z pomocy pani z hotelu (naprawdę niezwykle uprzejmej dziewczyny) kupiliśmy bilety na prom do Tromso i wydrukowaliśmy resztę map. Od Honnisvag, skąd wypływał statek dzieliło nas ok 100 km. Byliśmy pewni, że zdążymy. Nordkapp odłożyliśmy na przyszły raz. Trudno, żadne z nas nie miało zamiaru się ścigać, nie obiecywaliśmy, że tam dojdziemy, nie zależało nam. Dla nas zawsze liczyła się droga nie cel, więc nawet nad tym długo nie myśleliśmy. Wyszliśmy wyposażeni w mapę skuterowych szlaków- dokładny i użyteczny wydruk, i w radę żeby zejść do Kafjord tak jak skutery, nie jak letnia, piesza ścieżka. Szlak był wyjeżdżony, oznakowany, szybki. Pogoda wspaniała, niemal bezwietrznie i ciepło. Lód na niektórych stawach nieprzyjemnie zmiękł, trafiały się bezśnieżne wyspy, ale otaczały nas piękne widoki na fiord. Szło nam się przyjemnie i łatwo, tak łatwo, że w końcu zdecydowaliśmy się opuścić ten tak oczywisty szlak. Skręciliśmy w boczną dolinkę kierując się wystającymi co jakiś czas szlakowymi kamieniami DNT. Oprócz nich towarzyszyła nam linia z prądem. Kiedy oglądałam ją na mapach przed wyjazdem bałam się, że będzie ponura i brzydka. Była inna. Drewniana, regularna, nawet ładna.
Po południu, kiedy światło już czerwieniało zatrzymaliśmy się na chwilkę i zrobiłam jej serię zdjęć. Posiedzieliśmy, zjedliśmy. Pakując się usłyszeliśmy ryk i po chwili podjechały do nas dwa (ścigające się chyba) skutery. Panowie stanęli, pogadali z nami, podrzucili nas do już bliskiej chatki, a potem wwieźli na wysoką, najwyższą w okolicy górę. To była piękna jazda. Facet z którym jechałam, i z którym zamieniłam wcześniej może dwa słowa (bo ten bardziej rozmowny zabrał na swoją maszynę Jose) prowadził skuter jak w tańcu. Precyzyjnie, bardzo sprawnie, trochę ryzykownie. Kiedy czuł, że się boję zwalniał, ale potem zaraz przyspieszał, chyba chcąc żebym się trochę bała. Frunęliśmy nad ciemniejącym już krajobrazem. Długie granatowe cienie, złoty blask. Z Gardevarri był piękny, niesamowicie daleki widok. Od Lakselv, po Honningsvag, od Hammerfest po niezamieszkałe góry na drugim brzegu Porsangerfjord. Kilkaset kilometrów białych pofalowanych wzgórz oświetlonych ostatnim błyskiem zachodu. Gdyby nie zimno pewnie chciałabym tam dłużej siedzieć. Zjechaliśmy w gęstniejącym zmierzchu. Lekko, płynnie dla narciarza niesamowicie szybko. Roy i Tom podarowali nam paczkę drewna i opakowanie grillowych kiełbasek. Chciałam ich poczęstować herbatą, ale odmówili, wracali do domów. Żegnając się spytali czy idziemy na Nordkapp, a my zgodnie z prawdą powiedzieliśmy, że nie zdążymy. Zamienili ze sobą kilka słów. Naprawdę kilka. Decyzja zajęła im sekundy. Prawie nic -Roy po was przyjedzie rano- powiedział Tom -Podrzuci was kilkanaście km na północ i wtedy już na pewno zdążycie. To w zasadzie nie było pytanie, ale powiedziałam, że tak. Czemu nie. Lubię niespodzianki, lubię ludzi, którzy mają gest. Podobała mi się jazda z Royem, pomyślałam, że fajnie jednak zobaczyć Nordkapp. Uśmiech, skinienie głową. Ryk odjeżdżających skuterów. Niesamowite jak mało trzeba słów. Potem piękna gwiaździsta noc i zorza.
Domek był prywatny, należał do Samów, hodowców reniferów. Nie zamykali go. Udostępnili wędrowcom. Miał pełną błogosławieństw książkę, wygodne łóżka. Dobry piec. Świetnie nam się w nim spało. Cieplutko.