Laponia- Stabburstadalen

Zanim zmontowaliśmy pulki tuż obok zatrzymał się samochód. Wysiadło z niego kilka osób, tak jak my z nartami, z pulkami. Poszli w tym samym kierunku co my, wyraźnym świeżym śladem. Chwilkę potem minęła nas jeszcze para z dzieckiem, później znów dogoniło kilka osób. Dziewczyna Pawła poleciła nam tę trasę jako najciekawszą w okolicy. Stabbursdalen to park narodowy, czytałam o nim przed wyjazdem. Zgodziliśmy się sądząc, że i tak nie zdążymy dojść na Nordkapp. Na wylocie z Alty stała tabliczka Honingsvag 200 km, a zostało nam już tylko kilka dni. Był 26-ty marca, 5-tego kwietnia mieliśmy loty z Tromso, w Alta straciliśmy cały dzień. Wyluzowani, wypoczęci szliśmy tym popularnym śladem sądząc, że trafiliśmy na znakowany szlak, i że teraz już nie będziemy sami. Świeciło słońce, temperatura wzrosła w okolice zera, śnieg lepił się do moich fok. Chwilkę po tym jak zaczęło mi to przeszkadzać minęła nas kolejna para. Mężczyzna w wełnianej wzorzystej czapce zwolnił i kawałek szliśmy obok siebie rozmawiając. Miło. Od niego dowiedzieliśmy się, że godzinę dalej jest chatka, gdzie możemy się napić herbaty, coś zjeść. Doszliśmy tam jako ostatni. Zdążyły nas jeszcze minąć dwa zaprzęgi i kilku pojedynczych narciarzy. Przed typowym drewnianym domkiem kłębił się tłum. Początkowo nie zrozumieliśmy z jakiego powodu, ale szybko się zintegrowaliśmy.

Trafiliśmy na kultywowane od dziesiątek lat klubowe spotkanie! Co roku w Wielką Sobotę. Starszy, wyglądający na gospodarza pan mówił, że był tu zawsze, od dziecka dokładnie od 60-ciu lat. Wypiliśmy herbatę (mieliśmy 3 termosy), Jose dostał kawałek tortu, ja kilka wykluczających się rad na temat fok. Na chybił trafił wybrałam jedną z nich i natarłam drugie, suche foki kawałkiem liliowego wosku. Dostałam go „na wynos”, bo czynność należało powtarzać. Po namyśle zastosowałam jeszcze drugą radę i po prostu pozbyłam się fok. Moje narty miały łuskę, która na tym ciepłym śniegu zupełnie mi wystarczała. Wywieszone nad ogniem foki nie wyschły więc zwinęłam je żeby wysuszyć potem… Tu pojawił się kłopot. Słyszeliśmy, że za kilkanaście kilometrów jest chatka, ale baliśmy się, że nie zdążymy tam dojść. W nasze rozważania włączył się cały domek. Ben (człowiek, z którym rozmawiałam po drodze) podarował mi mapę, na której dorysował dwie chatki i łączący nas i nie szlak. Drugi pan (ten sugerujący zdjęcie fok) zaprosił nas do swojego domku ( bliższej chatki).

-Lepiej tam nie idźcie, jest mało komfortowa- tłumaczył nam na boku Ben- nazywamy ją Komarzanką, to bardzo mała budka na bagnach… Nie przejęliśmy się tym. Była bliżej, miała piec. Nie potrzebowaliśmy nic więcej. -Tylko koniecznie powieście materace pod sufitem – usłyszeliśmy jeszcze od gościnnego pana- mam mysz! -Pewnie niejedną- pomyślałam i pomachałam mu jak odjeżdżał. Holowały go dwa nieduże psy. W ciągu kilkunastu minut wszyscy wyszli i na progu żegnał nas już tylko ten najstarszy, chyba odrobinę szalony pan… – Macie jedzenie? Gdyby coś nie tak wracajcie- upewniał się, a my obiecaliśmy, że tak zrobimy. Obiecaliśmy też wysłać mu kartkę z Saragossy (Jose już to oczywiście zrobił).

Wyszliśmy w narastający wiatr. Początkowo śladem, potem według naszej nowej mapy. Pod laskiem z półtorej godziny później znów pojawił się ślad, wcześniej zawiany, a niewiele dalej chatka schowana wśród gęstych drzew. Prowizoryczna, sklecona z dykty, desek, z jakiś płyt. Wsparta na telefonicznym słupie i wypełniona po brzegi świecami na komary. Malutka, ale dla nas jak pałac.

Wichura nasilała się. Drzewa jęczały, trochę prószyło. Przez cały wieczór topiliśmy śnieg na piecu myśląc, że w tej samej chwili w dziesiątkach tysięcy katolickich kościołów odbywa się wielkosobotnie nabożeństwo światła i wody. Woda i Ogień. Były, są i zawsze będą święte. Tu w Laponii trudno mieć choćby cień wątpliwości, że tak jest.

Share

Laponia- Alta

Z tamtego wieczoru zapamiętałam czarne oczy. W tle jarmark sztucznej żywności, bezładny jazgot kolorów, na nim czarne oczy. Skupione na mnie. Na stacji musiało być więcej osób, stała kolejka, do kasy czy do hot dogów- jedynego dostępnego w Alcie jedzenia. Tych ludzi nie zapamiętałam. Nie patrzyli na mnie, chociaż mogli. Wkurzona i zbita z tropu, nie zważając na to jak mały ma to sens, wyłuszczyłam Jose wszystko co myślę o hotelach, pijanych recepcjonistach, świętach Wielkanocy, konserwantach, jajkach niespodziankach i o hot dogach…

-ale co się dokładnie stało?- spytał mnie w końcu właściciel czarnych oczu. Jose milczał wiedząc, że mój słowotok lepiej przeczekać. Opowiedziałam jeszcze raz o recepcjoniście i o tym, że przeszliśmy kilkaset km i potrzebujemy hotelu i jedzenia.

-chodźcie za mną- usłyszałam, a ponieważ i tak nie miałam nic do roboty, odwróciłam się od lady i poszłam. Jose pośpiesznie zgarnął hot doga i wyszedł za nami. Nasze narty i pulki nie zmieściłyby się do osobowego samochodu, ale w ciągu kilku sekund nasz wybawca zagadnął kogoś w furgonetce. Wsiadłam tam z nartami i swoim plecakiem, a Jose wcisnął się do małej osobówki z resztą naszych klamotów.

-Skąd jesteście?

-ja z Polski, a on to Hiszpan…

O kur…! usłyszałam i  tak poznaliśmy Pawła.

Ponieważ jechałam z nieznajomym Azjatą nie miałam pojęcia dokąd… Pojechaliśmy do Pawła. Jak się szybko dowiedzieliśmy miał zamiar właśnie przykleić tapetę więc jeden pokój był akurat wolny i mogliśmy tam zostać na noc. Najlepiej jedną, bo rano wraca dziewczyna, no i bo ta tapeta… Jedna nam zupełnie wystarczała więc bardzo się ucieszyliśmy.

U Pawła poznaliśmy Jurka (Jurku miałeś do mnie napisać, Jose Cię nieustannie pozdrawia!), wypiliśmy flaszkę żubrówki i ostatecznie porzuciliśmy plany związane z tapetą.

Wieczór minął nam bardzo przyjemnie w typowo polskiej (i dla Jose wybitnie egzotycznej) atmosferze. W międzyczasie nastawiliśmy pranie, w którym utknęła większość moich rzeczy. Pralka je skutecznie zmoczyła po czym odmówiła dalszej współpracy. Okazało się, że zamarzł odpływ. Panowie wywlekli mokre ciuchy i odwieźli je do wyprania do Jurka. My po prostu padliśmy.

Rano okazało się, że Jurek je wprawdzie rozwiesił (wielkie dzięki!), ale zupełnie u niego nie schły. Paweł znalazł otwarty sklep (na stacji nas okłamano, niektóre markety były otwarte jeszcze rano, przez kilka godzin), zrobiliśmy zakupy, odwiedziliśmy informację turystyczną (na północ nie było już żadnych autobusów, jedyny jaki stamtąd odjeżdżał- następnego dnia rano- był do Tromso).

Nie wiem czy z powodu nadal mokrych ciuchów, czy też brakującego autobusu Paweł zadzwonił do swojej dziewczyny uprzedzając ją, że w domu jest dwójka odmarzających narciarzy, w tym jeden prawdziwy Hiszpan. Dziewczyna nie uwierzyła i po chwili zobaczyłam jak Jose rozpływa się słysząc w słuchawce hiszpański. Buenos dias… muchos gracias…sami wiecie jak ten język pięknie brzmi.

W efekcie zostaliśmy na kolejną noc, a rano jeden z mieszkających z Jurkiem Polaków (Krystian wielkie dzięki!) i dziewczyna Pawła (Norweżka, której pięknego elfickiego imienia nie zapamiętałam, boję się przekręcić) odwieźli nas kawałek za Altę, w miejsce skąd można było wyruszyć dalej.

Nadal było bardzo zimno, pożyczony duży samochód zdechł zawracając. Popchnęliśmy go, pomachaliśmy i znów staliśmy sami wśród gołych, białych wzgórz.

Poprzedniego wieczoru nasi gospodarze kupili sobie bilety na pociąg transyberyjski do Władywostoku. Dużo podróżowali  i obiecali, że kiedyś zajrzą też do nas. Nie zapomnijcie. Była nam bardzo miło, dzięki Wam stanęliśmy na nogi. Dziękujemy i zapraszamy!

PS: Hotel Scandic był czynny, a w recepcji siedziałam miła dziewczyna z Murmańska (zostawiłam tam mapy Jensa, dotarły). Otwarty przez chwilę sklep i informacja turystyczna były tuż obok. Od końca szlaku dzieli to miejsce ok 2km (w kierunku na Nordkapp). Wyjście z Alty na nartach (na północ) byłoby bardzo trudne. Przez ok 30 km ciągną się niewysokie, ale poszarpane i skaliste pagóry porośnięte karłowatymi laskami, bez szlaków czy skuterowych dróg. Alta jest ładna, malutka, spokojna i jak twierdzą jej mieszkańcy wcale nie tak daleka. Tylko 2 godziny lotu do Oslo :)

Share
Translate »