Laponia- droga do Alta

Naszej chatki nie zaznaczono na mapach. Nie leży na żadnym szlaku. Nie widać jej znad jeziora. Wokół, w promieniu 60-ciu kilometrów nie ma cywilizacji. Najkrótszą do niej drogą odjechał poprzedniego dnia Jens i jego ślad był jedynym łączącym nas z ludźmi.  Był wyraźny i początkowo mieliśmy zamiar nim iść. Prowadził do Masi. Z szybkich obliczeń wyszło nam, że ostatnio pokonywaliśmy ponad 30-ci km dziennie więc doszlibyśmy tam w ciągu dwóch dni. To byłby rozsądny pomysł. Nadal trzymał wielki mróz. Nie mieliśmy termometru, ale goła dłoń kleiła się do metalowej klamki i przymarzała do aparatu. Starałam się dotykać go w rękawiczkach, zresztą nie wychodziliśmy na długo. Jose zszedł nad jezioro po wodę, ja połaziłam jeszcze przez jakiś czas po lodzie, a potem wdrapałam na piętrzące się nad nami wzgórze. Był z niego fantastyczny widok. To on zdecydował, że poszliśmy do Alta nie do Masi. Krótki opis tej trasy w wydaniu Jensa brzmiał – jeżeli przez 3 dni będziecie iść wprost na północ (i tak troszeczkę na lewo) to traficie na oznakowany szlak. Tak zrobiliśmy.

Zamiast brnąć przez znany nam już płaskowyż ruszyliśmy w stronę skalistych, całkowicie ośnieżonych gór. Dalekich, ale niepodobnych do niczego co kiedykolwiek widzieliśmy. Fascynujących. Zjazd nad jezioro z pulkami nie był łatwy, tam jest naprawdę stromo. Dalej było prościej. Znaleźliśmy wejście na przeciwległy brzeg i długo szliśmy równolegle do opadającego z jeziora kanionu. Mapy Jensa były bardzo dokładne. Czasem mieliśmy wątpliwości (bo jak odróżnić jedną białą górkę od drugiej- identycznie białej?) ale i tak decydował kompas. Na północ i troszeczkę na lewo… Wydaje się bardzo proste, ale każde z nas prowadząc na zmianę, niechcący rysowało na śniegu zygzak. Nie było punktów odniesienia, a ludzkie wyczucie kierunku jest złudne.

To piękna trasa, do tego trafił nam się piękny dzień. Od świtu aż do zachodu słońca towarzyszyło nam wielkie halo. Najpierw było po lewej za naszymi plecami potem minęło nas, przesunęło na prawo i ostatecznie pogrążyło się za pasmem gór razem ze słońcem. Przegapiliśmy jego ostatnie chwile wpatrzeni w widok, który pojawił się na wprost nas. Góry urosły. Światło zróżowiało, wzeszedł księżyc. Nietknięty ludzka nogą śnieg pokryły długie niebieskie cienie. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy takich krajobrazów. Nie wiedzieliśmy nawet, że istnieją. Żal nam było stanąć i ostatecznie rozbiliśmy namiot już po zmroku. Nie było ciemno. Pełnia. Tuż przed Wielkanocą. Wiatr ustał. Woda sama wytapiała się w dołku przykryta z wierzchu odwróconą pulką. Długo siedzieliśmy na zewnątrz. To był jeden z naszych najpiękniejszych dni.

Nie czuliśmy się ani trochę zmęczeni. Mój katar osłabł, a kciuk, na którym jak zawsze zimą pękła mi boleśnie skóra, wymoczony poprzedniego dnia w rozpuszczonym mydle i oszlifowany znalezionym w chatce papierem ściernym uspokoił się i przestał mi tak mocno doskwierać (o ile go oczywiście nie dotykałam).

Share

Laponia- chatka na Finnmarksvidda

Panowie na skuterze początkowo przyglądali nam się ze zdziwieniem. Nie mieliśmy gps-a (a konkretniej nie używaliśmy go z przyzwyczajenia i z braku szczegółowych map), mieliśmy lichy letni namiocik (ale z pogawędki o poprzedniej nocy wyszło nam, że chyba staranniej rozbity, bo nas przysypało znacznie mniej). Długo by gadać. Plastikowa łopatka, skiturowe narty Jose, mapki z informacji turystycznej, moja spódniczka… Wyglądaliśmy pewnie na parę oszołomów. Nasze pytanie o domek też nie postawiło nas w lepszym świetle. Dopiero kiedy przyznaliśmy się, że idziemy od kilkunastu dni, mamy za sobą ponad 200 km, a przed sobą wcale nie mniej wszyscy czworo zrozumieliśmy, że trafiliśmy na swoich.

– Macie szczęście, Jens to prawdziwy król gór- powiedział towarzysz wielkoluda w futrzanej czapie- a Jens natychmiast wszedł w rolę i rozwiązał wszystkie nasze problemy na raz. Po krótkiej rozmowie zapakowani na skuter ruszyliśmy w przeciwnym niż długo wyczekiwana chatka kierunku. Podróż była fascynująca sama w sobie. Biało. Widoczność nędzna, wichura i poziomo padający śnieg. Ja na skuterze przyklejona do obcego faceta, Jose i Roland na saniach załadowanych wysoko już wcześniej, a teraz obwieszonych jeszcze naszymi nartami i kijkami. Za tym wszytskim kolejno nasze pulki…

Jens pędził bez opamiętania. Ja bujałam się i podskakiwałam myśląc, że ci na saniach mają lepiej i zastanawiając się jak też się czuje mój obiektyw (w ostatnich pulkach). Mijaliśmy jakieś białe pagórki, pewnie koryto rzeki, potem długo ciągnęło się wąskie jezioro. Dość gładkie. Wszystko było jednolicie białe, a śnieg zacinał coraz mocniej, tak, że w końcu widziałam już tylko Jensa. Kiedy się odwracał, chyba żeby sprawdzić co już zdążył zgubić widziałam, że ma na twarzy rząd szwów (skutek niedawnej wywrotki, ale o tym dowiedziałam się później). -Wszystko pod kontrolą- krzyczał przez wiatr, żebym się nie denerwowała. Pierwszy raz w życiu siedziałam na skuterze i dopiero po dłuższej chwili przyzwyczaiłam się do prędkości.

16 km zajęło nam niecałą godzinę. Wcześniej grzecznie ubraliśmy się w nasze puchówki więc nie zmarzliśmy. Jose trochę się wytrząsł, na saniach wcale nie było lepiej. Lekko oszołomieni dojechaliśmy pod strome zbocze. Jens skręcił, spróbował wjechać, potem poddał się i wysadził nas. Zanim przypięliśmy narty zdążył już wrócić bez sań, zakopać się, wywrócić skuter (tak się go podobno odwraca). Roland wsiadł, a my podeszliśmy ich śladem na nartach. 300 metrów wyżej na skraju urwiska stała sobie śliczna chatka. Myśliwska.

Siedzieliśmy tam potem razem przez chwilkę. Panowie odgrzali makaron, który im został. Ugotowaliśmy herbatę, ja usmażyłam sobie jajka. Jens miał skrzynie pełne zapasów i hojnie się nimi z nami podzielił.

To jego zdjęcia:

Pożyczył mi też plik świetnych map. Obiecałam, że je odeślę lub oddam jeśli się jeszcze spotkamy. Oprócz map dostałam numer telefonu i garść bardzo użytecznych rad. I tę chatkę… Dzięki niej odetchnęliśmy zabezpieczeni przed wichurą i mrozem. Mieliśmy gaz, dostęp do wody (Jens wywiercił nam dziurę w jeziorze), mieliśmy ciepło i sporo dobrego jedzenia.

Postanowiliśmy zostać tam jeden dzień. O dziwo, to był pomysł Jose, nie mój. Dobrze nam zrobił.

PS: na jednym ze zdjęć w mojej galerii są pulki Rolanda zrobione z plastikowej walizki. Na podróż samolotem się je składa. Roland był Holendrem, znajomym Jensa który przyleciał do Alty na narty.

Share
Translate »