Kiedy wyjeżdżaliśmy prognoza pogody pokazywała same pochmurne dni, tymczasem znów trafił nam się słoneczny i piękny. Zero mgły! Postanowiliśmy dla odmiany trzymać się szlaku i wytrwaliśmy w tym aż do popołudnia. Znów nie byliśmy sami, ale ludzi było na tyle mało, że z większością zamieniliśmy po kilka słów. Tym razem mijały nas głównie psie zaprzęgi i narciarze. Już z dystansu zastanawiałam się na kogo trafię i w jednej z grup słusznie rozpoznałam Polaków. 4 chłopaków w tym dwóch na skiturowych nartach. To mi przypomniało chleb… Co jeśli leżał na stole przypadkiem, a miał zaczekać na grupę wracającą z Halti? Dopiero teraz dotarło do mnie, że tym szlakiem ludzie zwykle chodzą w obie strony. Gryzło mnie to, więc spytałam. Rzeczywiście, zostawili w schronisku paczkę (w suszarni, o ile dobrze pamiętam), najwyraźniej ktoś znalazł, rozpakował i co mu nie pasowało rzucił na stół… Chcieliśmy oddać resztkę chleba i podzielić się jakimś naszym żarciem, ale rodacy powiedzieli, że nie trzeba. Zostawili sobie coś też w Saarijarvi. Tam rzeczywiście widziałam na podłodze spakowany worek z napisem „depozyt”. Wyglądał na nieruszony.
-Powiedz im, że mają szczęście. Gdybym nie był uczulony na orzeszki wciągnąłbym wczoraj wszystkie czekoladki- domagał się ode mnie Jose, więc przetłumaczyłam. W schroniskach gdzie bywamy ludzie często zostawiają innym jedzenie. Nie pomyśleliśmy, że na tym szlaku ktoś może je zostawiać sobie.
W Meekonjarven, która to chałupka istotnie (jak usłyszeliśmy po drodze) była wygodna i ciepła, ugotowaliśmy sobie troszkę herbaty (powinniśmy więcej…), naprawiliśmy prowizorycznie odpadające foki Jose i ostatecznie porzuciliśmy znakowane szlaki. Oglądając się troszkę za siebie skręciliśmy niemal dokładnie na wschód, w stronę norweskiej granicy. Nie byliśmy na 100% pewni gdzie dalej iść. Pan z obsługi parków narodowych radził żeby zostać w Finlandii, ale w tą piękną słoneczną pogodę nie zawracaliśmy sobie tymi planami głowy. Kolejna zaznaczona na mapie chatka była już za 6 km. Prowadził do niej skuterowy ślad, wszystko nam się zgadzało z mapą. Na wprost nas różowiały gładkie wzgórza, po lewej piętrzyły się urwiste skały. Chrupał mróz. Świat powoli, jak to na północy stawał się coraz bardziej niebieski, a na horyzoncie szybko pojawiły się 3 domki. Kiedy podeszliśmy bliżej z jednego z nich wyszedł facet z latarką i nam pomachał. -Nie będziemy sami -pomyślałam z żalem, ale okazało się, że to inna chatka. Ta „lepsza”- na wynajem, teraz zamieszkała przez 3 myśliwych, których zresztą już spotkaliśmy poprzedniego dnia. Zanim doczłapał do nas Jose opowiedziałam szczegóły wczorajszej nocy i odkładając na później (czyli na nigdy) zaproszenie na sznapsa zabrałam się do odgrzebywania „naszego” domku. Był malutki! Prycze (tylko na dwie osoby) i otwarte palenisko. Nie było gazu. Pan myśliwy opowiedział mi wcześniej, że nasi poprzednicy nie mogli wytopić wody, i że gdybyśmy mieli kłopot, oni pomogą. Nie mieliśmy. Takie odkryte, staroświeckie kominki są we wszystkich pirenejskich cabanach. Żeby je rozpalić i się nie zagazować, trzeba od razu wzniecić duży ogień jednocześnie otwierając na oścież drzwi. To oczywiście mniej przyjemne, kiedy na zewnątrz jest -20, ale innych rozwiązań nie ma. Po kilkunastu minutach komin zwykle zasysa dym i drzwi można już przymknąć (lub nawet zamknąć jeśli jest jakiś inny dopływ powietrza). Cała ta operacja nam się udała. Komin ciągnął pięknie, ogień buzował, a tamtejsze, okopcone już mocno garnki pasowały do dość stabilnego trójnożka. Produkcja wody zajęła nam ze dwie godziny. Porzuciliśmy pomysł wypełnienia termosów, mając nadzieję, że w kolejnej chatce (już za kilka km) będzie gaz, i że rano sobie tam ugotujemy. Roztopiliśmy tylko 1 zapasowy litr na śniadanie. Tego wieczoru znów była piękna zorza, a my znów spędziliśmy na wielkim mrozie długi czas, nie mogąc sobie odmówić widoku… Zorzę podziwiali też panowie myśliwi na oko coraz bardziej i bardziej chwiejni…