Wstaliśmy przed świtem (to nietrudne, bo dzień był wtedy bardzo krótki), wyszliśmy koło 9-tej. Przez całą noc wiało i padał śnieg. Ślady pozawiewało, ale widzieliśmy ustawione rzędem tyczki. Wszystkie detale ginęły w mleku, nie wiem nawet mgle, czy zwykłej śnieżycy. Przez jakiś czas szliśmy wzdłuż tyczek, potem pojawiły się „krzyże” znakujące chyba narciarskie szlaki. Byliśmy lekko zdezorientowani, ale nie było poważnych problemów. Po godzinie, kiedy mijaliśmy Saanę (piękną, piętrzącą się nad Kilpisjarvi górę) mgła rozjaśniła się i wyszło słońce. W dole pięknie błyszczało jezioro Kilpisjarvi. Na wprost nas kłębił się galimatias płotów wypełniających szeroką dolinę. To nią mieliśmy początkowo zamiar iść. Na mapie wydawała się raczej ciekawa, po bokach powinien być mur skał… Nic na to nie wskazywało i kiedy doszliśmy do jak nam się wydawało rozstajów nie prowadził tam żaden szlak czy ślad. Prawdopodobnie wyszliśmy wyżej. Tak czy siak po chwili namysłu połączonej z degustacją zupy zdecydowaliśmy się nie iść wprost na wschód, najkrótszą prowadzącą na Nordkapp drogą. Na oko wyglądała nam na nudną. Nie piszę o tym, żeby Was zniechęcić tylko żeby pokazać jak zmieniał się nasz punkt widzenia. Dziwiło na jak tu wszędzie płasko, jak daleko do jakichkolwiek gór. Pomyśleliśmy żeby się do nich zbliżyć. W tym przekonaniu utwierdziły nas 4 skutery z przyczepami pełnymi drewna podążające wprost na północ, najpopularniejszym tu szlakiem na Halti. Poszliśmy ich śladem, spotykając potem kilkukrotnie pojedynczych ludzi na nartach i jeszcze więcej skuterów. Szlak był prosty. Wyraźnie wydeptany, widoczny chociaż znów zaczął padać śnieg. Okolica spokojna i piękna. Pasma błękitnych wzgórz oświetlane na przemian przez omijający jakoś ruchliwe chmury słoneczny blask. Szliśmy po lekko pofalowanym terenie przez jakiś czas nie zauważając nawet miejsca gdzie ścieżka na chwilkę przechodzi do Norwegii. Wiało nam w twarz, było zimno, pamiętam, że musiałam na chwilkę założyć mój przeciwdeszczowy płaszcz i grube trójpalczaste rękawice, w których było mi niewygodnie. Odcinek znów nie był długi, 10-może 12km. W chwili kiedy mijając niezamarzniętą rzeczkę pomyśleliśmy, żeby się zatrzymać i zjeść na horyzoncie pojawiły się 3 domki. Już schronisko! Leżało po drugiej stronie jeziora około 2km od nas i dojście tam zajęło nam 40 minut. Wcale nie szybko. Pod koniec drogę przecięły mi dwa renifery. Matka z małym- ślicznym i białym, ale niestety dość ostrożnym wiec zawsze dalekim. Dopiero próbując je sfotografować zauważyłam, że Jose mocno został z tyłu. W schronisku, gdzie znów byliśmy wcześnie- koło trzeciej, okazało się, że odpadają mu foki, a chwilkę potem, że obtarł pięty. Z fokami, które jakoś dziwnie straciły klej walczyliśmy przez szereg kolejnych dni, próbując wszelkich nam znanych sposobów. Pięty pozostały obtarte już do końca. Jose niestety nie obkleił ich na zapas sądząc, że może nie będzie trzeba.
Saarijarvi to duży wygodny schron. Podzielony na dwie części- ogólnodostępną i do wynajęcia- zamkniętą. Jose mówi, że zajrzał (przez dziurkę od klucza) i że niewiele się od tej naszej różniła. Obie były zupełnie puste. Byliśmy sami.
Z tego odcinka została mi w pamięci anegdotka. Krótka wymiana zdań gdzieś na szlaku- I am Polish- and I am Finish… Pomyślałam, że jednak (abstrahując od tego skąd się to wzięło) chyba wolę być wypolerowana niż skończona…