To był zimny, bardzo mokry wieczór. Deszcz nasilał się i słabł, ani przez moment nie było całkiem sucho. I my oczywiście też nie byliśmy. Tym bardziej zależało nam na chatce. Szlak powinien się pojawić za drugą rzeką. Skręciliśmy. Wąska błotnista droga doprowadziła nas do ruiny domu (w zasadzie można by było tam zostać), kilkaset metrów dalej pojawił się szlakowy znak. Cały teren był podeptany przez owce, mnogość ścieżek zmusiła nas do zwolnienia, do kluczenia po bagnach i do powrotów. Słońce zaszło pod kożuchem z chmur, nie zauważyliśmy nawet kiedy. Długi, błękitny zmierzch ciągnął się chyba ze dwie godziny, i tak za krótko. W biegu starałam się zrobić choć kilka zdjęć. To było niesamowicie piękne miejsce. Skalista, goła, wypolerowana przez lodowiec dolina otwarta na Porsanger Fiord. Brzozy złote, bagna zrudziałe, szlak niewidoczny chociaż czasem oznakowany. Znaleźliśmy nawet kilka kładek na bagnach. Ponieważ chatki nie było na mapie, trudno było ocenić jak jest daleko i chociaż byliśmy optymistami i parliśmy do przodu z całych sił w końcu zdecydowaliśmy, że trzeba stanąć. Nic nie widać, musimy rozbić namiot.
Było mokro, uznaliśmy, że wystarczy pałatka Jose. Komu by się potem chciało suszyć dwa namioty. Jak za dawnych lat- śmialiśmy się wciśnięci do malutkiego wnętrza. Ale jednak było trochę inaczej. Pałatka ciekła. Zdziwiło nas to strasznie, ten namiot był z nami wszędzie, zawsze i nie zawiódł nas przez ostatnie 12 lat. Inne psuły się po 2, 3 sezonach, a ten trwał. Do teraz.
Deszcz padał przez całą noc, ranek był mętny. Zwijaliśmy mokry tropik we mgle, wędrowaliśmy owczym traktem wśród brzóz, tak mokrych ze zlewał nas prysznic. Do chatki wcale nie było blisko, prawie 2 godziny. Nocą nie mielibyśmy żadnych szans. Domek nas zaskoczył. Był śliczny, wyremontowany, z pięknymi drewnianymi meblami, kuchnią z gazem. Prawdopodobnie służył jako dzienny schron jakiemuś lokalnemu klubowi.
Musieliśmy tam trochę posiedzieć, wysuszyć się. Piliśmy herbatę, ugotowaliśmy sobie wczesny lunch. Wychodząc zapomnieliśmy zabrać kubek Jose. Kupiłam mu go lata temu w Pepko, kosztował 3 złote i ważył tylko 80 gramów. Było nam go potem żal.
Szlak zawrócił. W dolinę opadała owcza ścieżka, skończyła się za kilkaset metrów, a my wbiliśmy się w podmokły las, w gąszcz, chaszcze, wysokie trawy na brzegu głębokiego bagna. Gdzieś na skraju lasu, po drugiej stronie doliny mignęła nam torfowa chatka. Nie zajrzeliśmy byliśmy skupieni na tym żeby nie wpaść, nie ugrzęznąć, nie pozwolić wodzie wlać się do kaloszy. Przecinaliśmy strumienie, zadziwiająco głębokie, lasem, po trawach płynęła rozlana rzeka, bo przecież deszcz nie ustawał już od kilku dni. To było jednocześnie fascynujące i trudne. Ale nie trwało długo. Po kilku godzinach zobaczyliśmy czarny foliowy worek (w Laponii zwykle znaczący szlak hodowców) i chatkę. Była zamknięta. Od niej ciągnął się ślad samochodu czy quada i chociaż go nie było na mapie, poszliśmy, bo był o wiele wygodniejszy niż marsz na przełaj. Liczyliśmy, że nas doprowadzi do przełęczy, a skończył się przy kostce soli ustawionej w górach dla zwierząt. Znów ruszyliśmy bez szlaku bagnami, grzbietami, podmokłym lasem. Po prawej pokazał się widok na wysokie czarne górskie zbocze, a drogę zagrodził nam znak: „Polowa strzelnica nie wchodzić”. Weszliśmy oczywiście, komu chciałoby się wracać po całym dniu. Ostrożnie, jedno za drugim, to znaczy ja za Jose staraliśmy się przejść i w nic nie wdepnąć. Tundrę raniły wyrwy po wybuchach, z traw wystawały pogięte rury, co jakiś czas widzieliśmy resztki pocisku. -Uważaj znów wlazłaś w żelastwo!- strofował mnie co i rusz Jose. To było nieprzyjemne miejsce, ucieszyliśmy się widząc drugi rząd tablic, liczyliśmy, że oznaczają koniec nerwów, a były początkiem „strefy niekontrolowanych wybuchów”. Na horyzoncie widzieliśmy już przełęcz i jak nam się wydawało obóz wojskowych. Zastanawiałam się co im powiemy, jak się wytłumaczymy. Niepotrzebnie. Obóz był opuszczony, większość przedmiotów, które obserwowaliśmy z daleka okazało się dekoracjami. Śmietniki imitujące budynki, miednica jako antena satelitarna, wraki ciężarowych samochodów, kontenery, które kiedyś wybuchły i wyglądały jak niedopompowane balony, i takie które postrzelano tak gęsto, że były jak sita. W każdym pełno było owczych bobków. Rozdzieliliśmy się, obeszliśmy to wszystko i znaleźliśmy barak, którego nie zniszczono. Być może w nim obozowało dowództwo. Nie było drzwi. Na wejściu ktoś zawiesił kilka rozbitych jarzeniówek, pewnie to one utrzymały na dystans owce. Barak był czysty i suchy, w sam raz na noc. Wychodząc odtworzyliśmy odstraszającą instalację.
Szliśmy w górę doliny, drogą rozjeżdżoną jakimś ciężkim sprzętem. Skończyła się w bagnie obstawionym znajomymi tablicami. „Strzelnica”, „wybuchy”, były tam wszystkie rodzaje ostrzeżeń. I była cisza, daleki widok, brak śladów ludzi. Stado reniferów. Wyjrzeliśmy ze skraju płaskowyżu. Pod nami wiła się szeroka rzeka. Zbyt szeroka. Na górze, którą obserwowaliśmy wczoraj usiadła chmura. To było to samo miejsce, które z szosy prowadzącej do Lakselv wydawało się najsuchsze, najjaśniejsze. Korytarz zasysający mgły. Wygwizdów. I najwyższa w tym rejonie góra nazwana (dość zabawnie) Halka (Halkavarri=góra Halka) i jak to halka otoczona falbankami mgły i niewidoczna, zawsze schowana (pod chmurą). I teraz nie zostało nam nic innego tylko na nią wejść. Rzeka, która przecięła nam drogę wypływała z jej drugiej strony, z jeziora, pewnie od razu duża. Ale to było jej najwęższe miejsce. Gdyby nie puściło można było jeszcze obejść jezioro. Innych pomysłów już nie mieliśmy.
Ostrożnie przeczłapaliśmy przez niebezpieczny teren, weszliśmy w żleb, tak zamglony że widzieliśmy tylko skały pod stopami. Wdrapaliśmy się na wietrzny płaskowyż i trafiliśmy na chatkę- na mapie malutki prostokącik. Była otwarta, zmurszała tak, że baliśmy się, że się nam rozpadnie w rękach. Wnętrze przejęły zwierzęta, sądząc po kupach łasice czy kuny. Reniferowe skóry były ponadgryzane, z materaców wylazła wyściółka. Na sznurku suszyły się wełniane rękawice, na gwoździu wisiały okulary. Jakby ktoś, kto opuścił ten dom, myślał że wróci, że wróci zaraz, ale coś mu w tym przeszkodziło.
Dla nas chatka była darem losu. W deszczu, w wichurze mogliśmy posiedzieć spokojnie chociaż chwilę, napić się, przebrać i zjeść. Mgła nie rozwiała się, długo szliśmy po omacku w kierunku wielkiego jeziora, na ile się dało wzdłuż rzeczki. Tafla błysnęła już z daleka. Jezioro leżało poniżej warstwy chmur, nasza rzeka była niewidoczna. W kanionie. Szliśmy w jej stronę nie wiedząc czego się spodziewać. Była wielka. Blisko jeziora nie do pokonania, ale niżej znaleźliśmy płytsze miejsce. Trudno było do niego zejść, kanion był stromy, i trudno wyjść. Potem już lepiej. Łagodna kamienista grań, długie zejście po tundrowym stoku, pas skał, gdzie musieliśmy trochę pokluczyć i płot, a dokładnie dziura w płocie. Akurat tam gdzie chcieliśmy przejść! Jak często się zdarza w górach droga bez szlaku, która wydawała nam się tylko nasza była pewnie najbardziej intuicyjnym, najprostszym przejściem i korzystał z niej każdy, nie tylko my.
To mnie podniosło na duchu. Ostrożnie poprowadziłam Jose przez środek ogromnego trzęsawiska, które wcześniej mieliśmy zamiar obejść i trafiłam na kołek znaczący bród. Przeszliśmy, nawet się nie nalało do kaloszy. Dopiero na drugim brzegu siedliśmy żeby się napić i zjeść. Uff… Ależ tam było zimno!