zimą przez tajgę cz7- Kultahamina

Po nocnym wypatrywaniu zorzy spałyśmy wyjątkowo długo, zwłaszcza Aga.  Ja załapałam się jeszcze na resztkę porannego światła na szczytach. Zwiastowało piękny dzień, ale znikło zanim naniosłam śniegu na herbatę. Wiatr przygnał chmury, zaczęło prószyć. Tego dnia nie musiałyśmy się śpieszyć. Zjadłyśmy dobre śniadanie, poczytałyśmy wpisy w chatkowej książce- było sporo polskich (z lata) i kilka interesujących zimowych. Ktoś wkurzał się, że toalety w Morgamoja wypełnione po brzeg i tłok, do tego dalej nieprzejechane… Ktoś informował, że tam przecież kończy się szlak, ktoś inny pouczał żeby nie zostawiać wody w wiadrach… faktycznie z trudem pozbyłam się lodu z naszego. Reasumując cieszyłyśmy się, że nie trafiłyśmy na ludzi. Kiedy wychodziłyśmy nasi sąsiedzi jeszcze spali, a jezioro było cudownie gładkie, pozamiatane przez wiatr i śnieg.  Ślad poprzedników był czasem widoczny w lesie. Ktoś poszedł obejrzeć słynny wodospad. My też oczywiście poszłyśmy. Zasypany, nie przypominał pocztówek z lata, ale i tak bardzo nam się podobał. Niezamarznięta rzeczka meandrująca wśród puchatych zasp.

Odchodząc niechcący zbadałam jakie te zaspy głębokie.  Moja pulka zderzyła się czołowo z brzózką. Na zjeździe do jeziora, kiedy już nabrałam prędkości. Strasznie mnie to zaskoczyło. Wywróciłam się oczywiście, poleciałam do tyłu i zaryłam. Wygramoliłam się z trudem.  Zabrałam stare kijki z małymi biegowymi koszyczkami. W poprzednich latach przy twardszym podłożu były ok, teraz nie dawały ani odrobiny oparcia. Wpadały do dna. Musiałam wypiąć narty, a potem wdrapać się na nie (a były na wysokości piersi) i stanąć, inaczej dalej tkwiłabym zakopana po pachy. Musiało to zabawnie wyglądać. Agnieszka miała niezły ubaw.

Pogoda robiła się coraz bardziej mętna. Poprzedniego dnia podziwiałam las pocięty ostrymi paskami cieni i myślałam, że właśnie w słońcu wygląda najpiękniej, teraz cieszyła mnie jego matowa biel. Grafiki zastąpiły malunki akwarelą. Delikatne, prawie monochromatyczne. Żałowałam, że zaplanowana droga taka krótka i namówiłam Agnieszkę na drugie śniadanie w mijanej właśnie wiacie. Stała na cyplu, niby niedaleko brzegu, ale wdrapanie się tam znów mnie pokonało. Wywróciłam się chyba z kilka razy. najpierw w podobnym miejscu jak rano- bezdennej zaspie na skraju jeziora, potem na jakiś luźnych krzakach, przysypanych z wierzchu dla niepoznaki. Cóż chyba dobrze, że nie szłyśmy z Morgam Vipus. 30 km lasu byłoby ponad moje siły…

Tuż pod skrętem do Kultahamina znów zobaczyłyśmy ludzki ślad. Ktoś chodził do wyrąbanych w lodzie przerębli. Sprawdziłam dla pewności, ale były pozamarzane. Nic dziwnego w nocy temperatura spadła do -20 stopni. Kultahamina leży na skarpie, w gęstym lesie.  Budynek wydawał się nowy, z dużym oknem. Wokół stało mnóstwo kładów, przysypanych śniegiem, jak sądziłyśmy należących do poszukiwaczy złota. W chatce leżały wydawane przez nich gazety („Prospector”), na drugich drzwiach wisiała kłódka. Teren był podeptany. Musiała tu nocować duża grupa, najprawdopodobniej siedzieli dłużej niż dzień. Piec był już zimny, ale ślad prowadzący do lasu świeży. Została też wspaniała śnieżna jama. Początkowo myślałyśmy, że ciasna, wejście malutkie, zawiane śniegiem. Wpełzła tam najpierw Agnieszka, potem zmieściłyśmy się obie. Fajnie byłoby przenocować w czymś takim, ale obok była wygodna chatka…  Płonął ogień rozniecony brzozową korą (Agnieszka zawsze nią rozpalała), udało nam się odpalić gaz. Nocą trochę się przejaśniło, przestało padać, widziałyśmy piękny wschód księżyca, ale niebo było zachmurzone, więc nie czekałyśmy na zorzę.

Share

zimą przez tajgę, cz6-Ravadasjärvi

Kiedy dotarłyśmy do Lemmenkoki padał śnieg i było już bardzo późno. Chłopak, który nas podwoził zamienił parę słów z właścicielami, zapłaciłyśmy, dostałyśmy klucze i (o dziwo) też klucz do toalety- pod pretekstem, że zamykanie pozwala ją lepiej ogrzać. Nie wnikałyśmy chociaż było to dziwne w kraju gdzie wiele osób nie zamyka domów na klucz. Domek był zwykły, ciepły, niewielki, miał lodówkę (hmm), gaz i kran. Był też czajnik, nie potrzebowałyśmy nic więcej. Poza prysznicem, rzecz jasna. W oddzielnym budynku, ale w niczym nam to nie przeszkodziło.

Wieczorem obejrzałam spód swoich pulek. Taak… dopiero teraz. Były pełne zadziorów i frędzli ustawionych oczywiście pod włos. Nic dziwnego, że stawiały opór. Oskrobałam całe dno nożem i dla pewności nasmarowałam smarem do nart. Rano okazało się, że to wielka różnica.

Ruszyłyśmy ochoczo, wcale nie skoro świt. Było słonecznie i pięknie. Szlak narciarski prowadzi ciągiem jezior, przez las w otoczeniu łysych gór. Widziałyśmy na nim mnóstwo śladów. Były i rakiety i narty, co jakiś czas dopatrywałyśmy się odcisku pulki. Wszytko to podeptane jakby nasi poprzednicy stawali, zawracali, schodzili na bok. Spodziewałyśmy się jakiejś wielkiej grupy. Tymczasem już przed południem spotkałyśmy parę w rakietach- wracali i było ich tylko dwoje. Teraz wyraźnie widziałyśmy pulkę. Musiała być upiornie ciężka. Ślad wyglądał jakby ciągnący ją ludzie zmieniali się co kilkaset metrów, stawali, odpoczywali. Potem ciągnęli z trudem- bo jodełką na zupełnie płaskim. Tu też się myliłyśmy. Przy dziennej chatce, nowej i niezaznaczonej na naszej mapie spotkałyśmy parę Finów. Dziewczyna z plecakiem i chłopak z pulką. Wyprzedziłyśmy ich. Teraz szłam po nietkniętym śniegu. Być może głębiej w parku narodowym Lemmenjoki był jeszcze ktoś, tego nie wiedziałyśmy,  z całą pewnością nie było tłoku.  Para Finów nocowała z nami w Radavasjarvi. To duża chatka podzielona na dwa wnętrza. Każde z oddzielnym wejściem i piecem. Nie rozmawialiśmy, wymieniliśmy może kilka słów. Finowie następnego dnia wracali. Wieczorem nanieśli mnóstwo worków z drewnem, naliczyłam ich chyba z 7 (my zużyłyśmy tylko 1), rano musieli zmarznąć, bo obudził nas łomot oznaczający pewnie palenie w piecu.

Radavasjarvi to miłe miejsce. Zwłaszcza jak jest się we dwójkę w pokoju przeznaczonym dla 8- miu osób. Wieczorem wyszłyśmy na chwilkę zrobić zdjęcia. Świecił księżyc i było bardzo jasno. Już się kładłyśmy, kiedy Agnieszka zauważyła zorzę. Wyskoczyłyśmy natychmiast. Widowisko trwało kilka minut. Piękne, szybkozmienne esy floresy początkowo zielone, potem podbarwione różem. Agnieszka sfotografowała je z ręki ja próbowałam ze statywu i z zaaferowania źle ustawiłam ostrość. Zrobiłam 3 zdjęcia, żadne nie wyszło. Odkryłam to już po powrocie do chatki. Mając nadzieję, że zorza wróci poczekałam jeszcze z godzinę. Wróciła po północy, ale nie była już tak piękna jak wcześniej. Sama zieleń, stabilny, przez księżyc dość blady łuk nad całym niebem. I to jest na zdjęciach.

Share
Translate »