Miałyśmy przed sobą długą drogę, ale nie wstałyśmy wcześnie. Bardzo nam zależało na rozmowie z mężem Terhi, znał las jak nikt inny i obiecał się z nami spotkać po ósmej. Dowiedziałyśmy się, że droga do Repojoki, którą sobie dorysowałyśmy na mapie jest nieprzejechana. Że nie możemy już dłużej iść rzeką, ale pod linią z prądem znajdziemy ślad skutera. Prowadzi do drogi 955 kilka kilometrów na północny zachód od Repojoki. To była dobra wiadomość. Zła, to że reniferowy płot, wzdłuż którego chciałyśmy wdrapać się ponad las na Morgam Vipus jest płotem wewnętrznym kolektywu. Czyli nie musi być regularnie naprawiany i nie wydaje się żeby ktokolwiek wzdłuż niego jechał zimą. Bez śladu byłybyśmy bardzo powolne. 30 bezszlakowych kilometrów, które w planach rozbiłyśmy sobie na dwa dni mogło równie dobrze oznaczać 6. Najtrudniejsze było na samym końcu więc mogło to też oznaczać odwrót po pięciu dniach… Jedyną nadzieją żeby to na pewno wyjaśnić było spotkanie kogoś z miejscowych i zapytanie o skuterowy ślad. Liczyłyśmy, że to się uda na szosie.
Pomimo śnieżycy to był piękny dzień. Szłyśmy lasem, osłonięte przed wiatrem. Skuterowy ślad musiał mieć kilka dni, miejscami był zupełnie zawiany, ale Agnieszka miała duże doświadczenie w wyszukiwaniu, poza tym prowadziły nas słupy i drut. Las bielał, my też oblepiałyśmy się jak bałwany. Było ciepło. Szlak kluczył bardziej niż można by się spodziewać po instalacji. Wspinał się na wzgórza, dwukrotnie przekraczał bagna. Tam było najwięcej zasp, ale najpiękniej. Otwarta, biała przestrzeń porośnięta rzadko karłowatymi drzewkami. Wietrznie. Nie zatrzymywałyśmy się prawie, pociągałyśmy tylko po łyku z termosów i podjadałyśmy co było na wierzchu. Było zbyt mokro i śnieżnie żeby siadać. Na jednym ze wzgórz znalazłyśmy dziwny ślad. Duże zwierzę podeszło do drzewa i podrapało je pazurami. Nigdy czegoś takiego nie widziałam, Agnieszce przypominało ślady niedźwiedzi znaczących teren. Zastanawiałyśmy się czy jakiś się czasem nie zbudził, ale pomimo tego, że ślad był świeży nic więcej już nie zobaczyłyśmy.
Zaskoczył nas tylko skuter. Stał na śladzie. Był przysypany śniegiem. Ominęłyśmy go. Wyżej las przerzedził się, drzewka skarlały. Nawigacja pokazywała, że jesteśmy blisko wieży telewizyjnej, do której na mapie prowadziła droga. Zanim ją zobaczyłyśmy dopadł nas wiatr, a z nim lodowate zimno. Wcześniej myślałyśmy żeby tu zabiwakować, ale szłyśmy szybko i był jeszcze czas. Słupy z prądem były numerowane. Wyliczyłyśmy, że zostało tylko 8 km do szosy. Przeszłyśmy już ok 16-tu, lasem a te 8 to droga, czyli powinno pójść szybciej. Trasę przygotowano wręcz idealnie. Była ubita, odgarnięto świeży śnieg. Kilkaset metrów zjechałyśmy bardzo wygodnie, potem szłyśmy, jak nam się zdawało lekko w dół. Znów minęłyśmy dwa bagna. Światło robiło się coraz bardziej niebieskie, śnieg coraz gęstszy. Przyglądałam się każdemu możliwemu miejscu zastanawiając się jak rozbić namiot w tych zaspach. Przy bagnie… strasznie tam wietrznie, w zatoczce- po szyję, w chaszczach…? I nagle zobaczyłyśmy światło. Migotało przez krzaki za rzeczką. Najpierw pomyślałam, że to ognisko, potem dopatrywałyśmy się domku, na koniec ukazał się samotny człowiek. Otwierał szlaban na moście. Z bliska zobaczyłyśmy też skuter i przyczepę. Młody Fin jechał po swój zepsuty pojazd. Zapytałyśmy o reniferowy płot, nie widział powodu żeby ktokolwiek tamtędy jechał. Potem o osłonięte miejsce pod namiot- wspomniał o hotelu w Mienesjarvi i lepszym rozwiązaniu kempingu w Lemmenjoki. Zacinał śnieg, było zimno, przeszłyśmy 24 kilometry. Chłopak już dzwonił na kemping i pytał czy jest wolne miejsce. Było. -Zabiorę was, jadę do Lemmenjoki, tylko zaczekajcie aż wezmę skuter. 500 metrów dalej stoi mój samochód. Znajdziecie.
Nawet nie rozmawiałyśmy o zmianie planów. Przedzieranie się bez śladu przez gąszcz wydawało się totalną abstrakcją… Zresztą celem Agnieszki było Lemmenjoki, a chłopak z miejscem na pulki i narty jadący akurat na kemping wydawał się zesłany przez los.
Samochód (duża furgonetka) stał przy blaszanej stodole, która gdybyśmy nie spotkały chłopaka pewnie byłaby osłoną namiotu. Pewnie byśmy się z niej bardzo cieszyły nie zważając na narastające zaspy. Teraz też nas oczywiście chroniła. Czekałyśmy z półtorej godziny. Ubrałyśmy się w puchy, trochę martwiąc się, że zamokną. W samochodzie było przyjemnie ciepło. Główna szosa równie biała i pusta jak ta, którą przyszłyśmy. Po obu stronach las. Nie wypatrzyłyśmy żadnego śladu. Ale mogłyśmy przecież przegapić. Było ciemno, padał gęsty śnieg.