Dotarłam wczoraj w nocy. Z mnóstwem przygód, bardzo zmęczona. To był trudny wyjazd. O wiele trudniejszy niż nasza zeszłoroczna wędrówka na Nordkapp. Od przekroczenia fińskiej granicy, a w zasadzie już od Utsjoki byliśmy sami, zdani tylko na siebie. Nie było znakowanych szlaków, nie mieliśmy dokładnych map. Pogoda trafiła się dziwna i trudna. Straszliwie wietrzna, ciepła, więc często byliśmy mokrzy. Zamakały śpiwory, wnętrza butów. Mokre rzeczy zamarzały nam potem na kość, a nie było ich jak wysuszyć. Pomimo raczej wysokich temperatur (zwykle -5 /-15 tylko raz poniżej -35) bywało przejmująco zimno, bo duża wilgotność i wiatr (często ponad 100km/h). Był dzień kiedy nie mogliśmy wyjść z namiotu i noc kiedy nie udało nam się go rozbić. Długo nie było sieci. Przez 10 najtrudniejszych dni nie spotkaliśmy ani żywego ducha (poza rosomakiem, ale to mała pociecha). Szliśmy przez góry niewysokie (ok 400 m npm), ale zaskakująco skaliste i strome. Kluczyliśmy, szukaliśmy przejść. Suma dziennych podejść mogła dochodzić nawet do 1000 m, ale najtrudniejsze były zjazdy- często w nieznaną, niewidoczną biel z tumanem śniegu pędzącym pomiędzy nogami 80-100 km na godzinę co powodowało złudzenie, że my też rozwijamy tę szaloną prędkość. Było sporo kamieni i skał. Na ścianach i uskokach wisiały nawisy, spadały lawiny. Wpadaliśmy w zaspy, ześlizgiwaliśmy się po gołym lodzie, przedzieraliśmy lasem. Wichura niosła nas na północ, na wschód- jak chciała. Pogubiliśmy wyszukane przed wyjazdem chatki i w końcu polubiliśmy nasz namiocik. Okazał się niesamowicie trwały. Wiatr giął rurki, zasypywał nam śniegiem przedsionki, a pomimo tego wszystko to trwało, trzymało się i zapewniało nam spokojny kącik. Opiszę to przy okazji dokładniej. Po chyba 20-tu trudnych noclegach w namiocie jesteśmy mistrzami w stawianiu umocnień :). Zrobiła się z tego ceremonia- codzienny wieczorny pogrzeb pulki (lub dwóch)- idealnego niewzruszonego deadmana z dwoma solidnymi odciągami.
Tym razem ze względu na wysokie temperatury nie mieliśmy problemu z wodą. Górskie rzeczki nie zamarzały całkiem. Topienie też szło nam szybciej, bo śnieg cieplejszy. Gotowaliśmy podobnie jak w zeszłym roku w nakrytym pulką dołku. Obaliliśmy przy tym kolejny mit- zimowy gaz primusa- trudny do zdobycia i drogi okazał się wolniejszy i mniej wydajny niż tani kupiony w sklepie spożywczym w Utsjoki- błękitne butle o nazwie Xpert wystarczały na niemal dwa razy dłużej. Pytaliście o przechylanie butli. Nie przechylaliśmy. Jeśli to zrobić gaz leje się bez opamiętania, a wrzątek wcale nie powstaje szybciej. Kładliśmy butle na boku delikatnie pochylone (mniej niż do poziomu)- bo tak pasowały do dołka i zostawał dostęp do zaworu.
Wschodnia strona Finmarku to zupełnie inne miejsca niż zachód. autentyczne, puste i dzikie. Nic na pokaz, nic dla turystów. Trudno tam i nieprzewidywanie. Żyje się powolutku, spokojnie. Nie wiadomo czy otworzą drogę, czy przypłynie tego dnia prom. Czasem zabraknie gdzieś internetu, czasem paliwa. We wsiach stoją piękne szkoły, do których dojeżdża (nawet po 50 km) po kilkanaścioro- dwadzieścia kilka dzieci. Lampki na cmentarzach palą się w śnieżnych tunelach- jak w kloszach. Przy wywianych drogach bywają ogrzewane poczekalnie dla kierowców- czasem pojadą w konwoju, czasem przeczekają noc. Po górach snują się stadka reniferów wygrzebujących spod śniegu mech. Poza nimi tylko linie energetyczne, kępy brzóz i wędrujący w tę i z powrotem śnieg. I my malutcy wrzuceni w to wszystko. W ten ogrom. Chyba w żadnym innym miejscu nie czułam się tak bardzo zdana na łaskę i niełaskę gór.
Zdjęcia Jose Antonio, moje się powoli zgrywają.