Laponia- chatka na Finnmarksvidda

Panowie na skuterze początkowo przyglądali nam się ze zdziwieniem. Nie mieliśmy gps-a (a konkretniej nie używaliśmy go z przyzwyczajenia i z braku szczegółowych map), mieliśmy lichy letni namiocik (ale z pogawędki o poprzedniej nocy wyszło nam, że chyba staranniej rozbity, bo nas przysypało znacznie mniej). Długo by gadać. Plastikowa łopatka, skiturowe narty Jose, mapki z informacji turystycznej, moja spódniczka… Wyglądaliśmy pewnie na parę oszołomów. Nasze pytanie o domek też nie postawiło nas w lepszym świetle. Dopiero kiedy przyznaliśmy się, że idziemy od kilkunastu dni, mamy za sobą ponad 200 km, a przed sobą wcale nie mniej wszyscy czworo zrozumieliśmy, że trafiliśmy na swoich.

– Macie szczęście, Jens to prawdziwy król gór- powiedział towarzysz wielkoluda w futrzanej czapie- a Jens natychmiast wszedł w rolę i rozwiązał wszystkie nasze problemy na raz. Po krótkiej rozmowie zapakowani na skuter ruszyliśmy w przeciwnym niż długo wyczekiwana chatka kierunku. Podróż była fascynująca sama w sobie. Biało. Widoczność nędzna, wichura i poziomo padający śnieg. Ja na skuterze przyklejona do obcego faceta, Jose i Roland na saniach załadowanych wysoko już wcześniej, a teraz obwieszonych jeszcze naszymi nartami i kijkami. Za tym wszytskim kolejno nasze pulki…

Jens pędził bez opamiętania. Ja bujałam się i podskakiwałam myśląc, że ci na saniach mają lepiej i zastanawiając się jak też się czuje mój obiektyw (w ostatnich pulkach). Mijaliśmy jakieś białe pagórki, pewnie koryto rzeki, potem długo ciągnęło się wąskie jezioro. Dość gładkie. Wszystko było jednolicie białe, a śnieg zacinał coraz mocniej, tak, że w końcu widziałam już tylko Jensa. Kiedy się odwracał, chyba żeby sprawdzić co już zdążył zgubić widziałam, że ma na twarzy rząd szwów (skutek niedawnej wywrotki, ale o tym dowiedziałam się później). -Wszystko pod kontrolą- krzyczał przez wiatr, żebym się nie denerwowała. Pierwszy raz w życiu siedziałam na skuterze i dopiero po dłuższej chwili przyzwyczaiłam się do prędkości.

16 km zajęło nam niecałą godzinę. Wcześniej grzecznie ubraliśmy się w nasze puchówki więc nie zmarzliśmy. Jose trochę się wytrząsł, na saniach wcale nie było lepiej. Lekko oszołomieni dojechaliśmy pod strome zbocze. Jens skręcił, spróbował wjechać, potem poddał się i wysadził nas. Zanim przypięliśmy narty zdążył już wrócić bez sań, zakopać się, wywrócić skuter (tak się go podobno odwraca). Roland wsiadł, a my podeszliśmy ich śladem na nartach. 300 metrów wyżej na skraju urwiska stała sobie śliczna chatka. Myśliwska.

Siedzieliśmy tam potem razem przez chwilkę. Panowie odgrzali makaron, który im został. Ugotowaliśmy herbatę, ja usmażyłam sobie jajka. Jens miał skrzynie pełne zapasów i hojnie się nimi z nami podzielił.

To jego zdjęcia:

Pożyczył mi też plik świetnych map. Obiecałam, że je odeślę lub oddam jeśli się jeszcze spotkamy. Oprócz map dostałam numer telefonu i garść bardzo użytecznych rad. I tę chatkę… Dzięki niej odetchnęliśmy zabezpieczeni przed wichurą i mrozem. Mieliśmy gaz, dostęp do wody (Jens wywiercił nam dziurę w jeziorze), mieliśmy ciepło i sporo dobrego jedzenia.

Postanowiliśmy zostać tam jeden dzień. O dziwo, to był pomysł Jose, nie mój. Dobrze nam zrobił.

PS: na jednym ze zdjęć w mojej galerii są pulki Rolanda zrobione z plastikowej walizki. Na podróż samolotem się je składa. Roland był Holendrem, znajomym Jensa który przyleciał do Alty na narty.

Share

Laponia -Carajarvi

To pewnie zabrzmi dziwnie, ale poranek był piękny. Nie zasypało nas, nie zmarzliśmy nocą. Wiało spokojnie, delikatnie z umiarem. Zwijaliśmy już namiot kiedy znów zaczęło wyć i ruszył śnieg. Wyszliśmy w słońcu, ja na nartach Jose znów z buta. Tak chyba byliśmy najszybsi. Musiało być bardzo zimno, ale nie czuliśmy tego. Mieliśmy świetne ubrania. Nie zdarzyło nam się nic z historii opisywanych na innych polarnych wyprawach. Nie gromadził nam się w ubraniu lód, nie zamarzał pot, nie sztywniały palce. Niosący drobiny śniegu wiatr ranił twarze więc osłanialiśmy je maskami, szalikami. Przed nami i za nami ciągnęły się płaskie śnieżne pola. Długo szliśmy wzdłuż płotu. Każdy oddzielnie w swoim tempie, bez słowa. Teren był niemal pozbawiony szczegółów. Płot, ślad, czasem kępa karłowatych drzew. Tylko raz było ich więcej, prawie las. Szliśmy wtedy wzdłuż uskoku, pewnie korytem rzeki. To tam dołączył do nas lis. Piękny, czerwony w grubym zimowym futrze. Bardzo ciekawski. Odszedł po jakiejś godzinie, chyba znudzony.

Na horyzoncie rosło pasmo gór. Patrzyliśmy na nie z nadzieją. Może to już Carajarvi… Tymczasem płot skręcił i prowadzący nas ślad skręcił wraz z nim. Byliśmy wysoko. Około 800-set metrów nad poziomem morza w otwartym, straszliwie wietrznym terenie. Bujało nami, spowalniało, oślepiało. Szliśmy wprost na zachód- czyli niezgodnie z mapą. Szlak był otyczkowany. Prowadził do wioski pasterzy reniferów, stąd ślad. Martwiliśmy się trochę, że coś nie tak (powinniśmy iść na północ) ale i tak ta droga była najpewniejsza. Tuż po zachodzie słońca zdecydowaliśmy się rozbić namiot w niewielkiej dolince na zboczu. Wydawało nam się, że tam wieje troszkę mniej, a w głębokim śniegu dało się łatwo wyciąć dziurę na namiot. Okopaliśmy się bardzo dokładnie, zostawiając tylko szczelinkę dla wentylacji. Było upiornie zimno. Poprzedniej nocy odkryłam, że botki przymarzły mi do wierzchnich butów. W pierwszej chwili myślałam, że to dlatego, że nie wyjęłam ich natychmiast po zdjęciu „kaloszków”, ale to się powtórzyło. Filc utknął. Strasznie trudno go było wyciągnąć.  Przy tak wielkim mrozie wilgoć zebrana na zewnątrz botka zamarzła mi wewnątrz buta. Bałam się, że jeśli nie uda mi się odkleić filcu nie wyjmę go i nie wysuszę. Wyrywałam po kawałku włos po włosku… Teraz nie brzmi to bardzo groźnie, ale nocą wśród gwizdu wichury, w ciasnym, otulonym śniegiem namiocie było moją codzienną zmorą. Ocalony botek wracał na nogę i lądował w śpiworze- tylko tak można było cokolwiek wysuszyć. Wyjście nocą było paskudnie nieprzyjemne. Nie chciało mi się zakładać butów (wolałam już z nimi nie walczyć. Pomimo trzymania pod głową, w środku prawie na pewno był lód). Wychodziłam w kapciach założonych na botki. Śnieg był suchy, można go było łatwo otrzepać i gumowa podeszwa w zasadzie nie była potrzebna. Rozumiałam ideę reniferowych kozaczków, gdzie chodzi się po prostu na futrze. W nich stopy się pewnie nie pocą, wiec buty nie wilgotnieją i nie zamarzają. A śnieg jest przecież czysty i miękki.

Noc była lodowata. Trochę zmarzłam. Kiedy wychodziliśmy rano świeciło słońce, ale pogoda zaczęła się szybko psuć. Nadleciały chmurska, sypał śnieg. Zrobiło mi się jeszcze zimniej i na Polarną założyłam bluzę z kapturem i łapkami Jose- nie używał jej, było mu ciepło. Tak czułam się lepiej niż w pelerynie. Trzymała pot, który zamarzał na jej wnętrzu i ostatecznie wcierał w ubranie. To był chyba nasz najzimniejszy dzień. Niewiele widzieliśmy i kiedy w jakiejś chwili szlak znów skręcił, na horyzoncie wypatrzyliśmy ciemny punkt. Tylko jeden więc bardzo interesujący. Podejrzewaliśmy, że to już Carajarvi, a punkt mógł być tym długo wyczekiwanym schronem. Porzuciliśmy tyczki. Pobiegłam szybciej, bo miałam narty. Punkt rósł i wyglądał już jak śliczny domek. Byłam pewna widziałam ściany i dach … po chwili zobaczyłam też dwójkę ludzi. „Domek” sięgał im mniej więcej do pasa. Wędkarze. Byliśmy na wielkim jeziorze. Nie zwolniłam. To nic, że to tylko sterta lodu. Ludzie to ludzie. Pewnie coś wiedzą. Zapytam…

Nie zdążyłam. Błysnęło światło. Mężczyźni wsiedli na skuter i odjechali. Nie wiem jakim cudem po chwili już z bardzo daleka zauważyli, że nadal biegnę, i że do nich macham. Podjechali i tak poznaliśmy Jensa.

 

Share
Translate »