Dziewczyna w informacji turystycznej powiedziała, że Finnmarksvidda jest piękna. Żeby iść gdziekolwiek, że nie ma różnicy. Zapamiętałam ją, bo wyglądała bardzo egzotycznie. Tradycyjny strój (pewnie dlatego, że informacja jest w recepcji hotelu). Charakterystyczne dla Samów azjatyckie (czy raczej Eskimoskie) rysy. I włosy blond. Podobnie mogłabym też opisać chłopaka, który poradził nam żeby iść nad Carajarvi, ale tak naprawdę był inny. Bardzo jasne włosy i cera, bardzo błękitne oczy i opadająca skośna powieka. Samowie są różni. Niektórzy wyglądają jak Norwegowie, inni jak Finowie, Rosjanie, niektórzy nieeuropejsko, egzotycznie. Zwykle są niscy. Często mają szerokie kości policzkowe i lekko skośne oczy. Wydawali nam się mili, ale trzymali dystans. Turyści chyba ich męczą.
Wychodząc z miasta minęliśmy przedszkole, jak wszystko inne schowane w zaspach. Na parkingu mignęły mi kolorowe czepce babć. Odbierały dzieci. Nie ośmieliłam się ich sfotografować. Widziałam, że sobie tego nie życzą i rozumiałam je. Naród Samów dopiero się budzi. Archaicznie wyglądające stroje to znak protestu- jesteśmy sobą- krzyczą, jesteśmy sobą dla siebie, nie dla turystów. W miejscach gdzie obcy bywają częściej pewnie jest inaczej. Łatwiej. Kautokeino dzieli od innych miast (Alty, Karasjok) po około 130km. To jednocześnie mało i dużo. Mało, bo da się szybko pokonać samochodem, jest autobus. Dużo, jeśli pomyśleć, że po drodze nie ma zupełnie nic. Na trasie, którą wybraliśmy powinien być jeden szałas. Za jakieś 3 dni.
Wychodząc zamocowaliśmy narty do pulek, bo szkoda nam było je drapać na szosie. Niby biała, ale trafiał się piach. Dalej, za małym lotniskiem przeszliśmy na skuterowy dukt, też solidnie ubity. Jose zdecydował się iść bez nart (bo te poobcierane stopy) więc ja też ich nie założyłam. Szło nam się w butach wygodnie i szybko, oczywiście o ile nie zeszliśmy ze śladu. Poza nim nadal było po pas.
Rozstawiliśmy namiot też na ubitym (dukt był miejscami szeroki na kilkanaście metrów). Nocą widzieliśmy światła Kautokeino- odeszliśmy tylko 8-10km.
Rano też nie zakładaliśmy nart. Było słonecznie, spokojnie i cicho. Coraz zimniej. Edward ostrzegł nas, że temperatura spadnie do -20-tu, ale nie wierzyliśmy mu. Informacja w Kautokeino mówiła, że -5. Gorszy był wiatr. Coraz silniejszy i prosto w twarz. Wiało z północy. Po południu minął nas mężczyzna na skuterze. Chwilkę pogadaliśmy. Jechał 50km dalej na ryby. Spotkaliśmy się na zamarzniętym jeziorze i miałam na końcu języka pytanie po co jechać, skoro jeziora są tu co krok. Zakapturzony, zakryty maską człowiek chyba to zrozumiał, bo odpowiedział zanim zapytałam. Jechał do kolegi, który miał tam dom. Teraz przypomniało mi się, że podobno na środku pustkowia mieszka jeden samotny facet. Pożałowałam, że to nie po drodze. Pewnie był kimś ciekawym.
Człowiek na skuterze pomachał nam i skręcił na zachód. Zaraz potem minął nas drugi skuter z przyczepą. Dwójka przytulonych do siebie ludzi. Skinęliśmy sobie tylko głowami. Wiatr rósł. Dopadła nas śnieżna burza, miejscami z trudem odszukiwaliśmy zawiany ślad. Przed nami piętrzyły się jakieś góry. Tu, wysoko były już całkiem łyse, bez drzew. Gąszcz położonych przez zaspy brzózek został daleko za nami. Szkoda, bo mógłby troszkę zasłonić wiatr. Martwiłam się gdzie tu zabiwakować. Wichura wyła, temperatura spadała. Wdrapaliśmy się na zalodzony grzbiet. Za nim, w tumanie lotnego śniegu pojawił się wielki płaski teren, bez szczegółów, a nad nim oświetlone resztką światła pasmo gór. Zastanawiałam się przez chwilę czy nie wrócić, bo na podejściu (niestety zbyt stromym na wygodny biwak) było ciszej, ale Jose szedł przed siebie, więc ja też. Nie rozmawialiśmy, nie dało się. Gogle, maski, twarze mieliśmy całkiem zasłonięte, a wiatr wpychał każde słowo z powrotem, zagłuszał, dusił.
Chwilkę potem nadjechał skuter. Wracała para, która minęła nas rano. Zatrzymali się. Próbowaliśmy rozmawiać. Poradzili nam żeby iść dalej, za jakieś 5 km powinniśmy tam trafić na schron. 5 km to dla nas dużo. Niemal biegliśmy, na tyle na ile pozwalał wiatr. Każdy kamień, każdy ciemniejszy punkt wydawały nam się obiecanym schronem. Byliśmy pewni, rozpoznawaliśmy znajomy kształt. Kiedy podchodziliśmy wszystkie te rzeczy malały, jakby coś z nich wypuszczało powietrze i wtedy to powietrze uchodziło też z nas. Już o zmierzchu wypatrzyliśmy kolejny punkt. Jose natychmiast odwrócił wzrok pewien, że to kolejna podpucha. Ja patrzyłam jak rośnie tym razem nie rozpoznając niczego. -Na zboczu po drugiej stronie jeziora!- zdecydowałam w końcu ściągając maskę i krzycząc przez wiatr do Jose. Trochę się bojąc przeszliśmy przez wywiany lód. Punkt rósł i nadal wydawał się dziwny. W końcu już całkiem z bliska rozpoznaliśmy białą kempingową przyczepę wrośniętą w zaspę. Jose przyśpieszył, ale drzwi okazały się zamknięte na klucz. Jedyna korzyść, to że przyczepa trochę zasłaniała wiatr. Rozbiliśmy namiot tuż przy niej. Nie było wcale bardzo źle. Mieliśmy już wprawę i szarpanina z uciekającą materią i zamarzniętymi na kość rurkami zajęła nam tylko chwilę. Nocą pojawił się księżyc, potem zorza. Wiatr chyba trochę osłabł. Nie wiedzieliśmy, że rano znów odzyska moc.