Na mapach opublikowanych w internecie widać, że szlaki zimowe i letnie bardzo się różnią. Na papierowej, którą kupiliśmy w Kilpisjarvi był tylko jeden- letni. Mając już dość tłoku na tym zimowym poszliśmy według mapy. Tak jak lubimy, przez gładki niezarysowany przez innych śnieg. Kilkaset metrów powyżej Saarijarvi wyszliśmy na stary skuterowy ślad, ale i tak było tam bardzo spokojnie i dziko. Mapa 100-tka pokazywała mało szczegółów więc szliśmy trochę niepewnie, zastanawiając się którędy lepiej. Po porannej mgle została już tylko piękna szadź. Świeciło słońce, śnieg migotał, ślad pojawiał się i znikał, troszkę wyżej znów zobaczyliśmy płot. Śnieg był dość luźny i pod górę szło się nam ciężko. Pulki grzęzły, Jose nadal spadały foki, ale tym razem był szybszy niż ja. Poza tym byliśmy zadowoleni z wyboru. Było bardzo pięknie. Po kilku godzinach wdrapaliśmy się na widoczne aż spod Saarijarvi wzgórze, gubiąc przy tym prowadzący nas ślad. Letnie oznakowanie było pod śniegiem, jedyny wystający troszkę wyżej kołek widzieliśmy tuż za schroniskiem. Musieliśmy być bardzo wysoko. Na horyzoncie pięknie rysowały się ostre szczyty Parku Ovre Dividal na szwedzko-norweskiej granicy. Bliżej nas Saana, a przed nami rozległy płaskowyż. Mapa sugerowała żeby stąd ostro zejść jakimś (na mapie ciemnym) kanionem. My jednak widzieliśmy wyłącznie lekko się unoszącą górkę, kupę śniegu, czasem jakiś fragment skał. Bardzo się ucieszyliśmy znajdując ślad, potem znów kiedy po zgubieniu pierwszego pojawił się nowy, tym razem świeży. Szliśmy nim przez jakiś czas nie wiem czemu myśląc, że to dobra droga. Kierunek nie był wprawdzie całkiem słuszny, ale postanowiliśmy zaryzykować. Zresztą po śladzie idzie się lżej.
Dotarliśmy tak do krawędzi uskoku. Ścieżka za jaką zaczęliśmy już uważać odcisk gąsienicy i płóz naszego poprzednika schodziła. Tak to w każdym razie wyglądało, bo już kilkanaście metrów poniżej nas falowało morze gęstej mgły. Widocznie ta poranna nie znikła, tylko my byliśmy gdzie indziej. Cała północna i wschodnia strona góry były wręcz zatopione, więc chociaż widzieliśmy, że nie idziemy tak jak planowaliśmy trzymaliśmy się jedynej widocznej tu rzeczy- śladu. Po drodze, pogubiliśmy się, bo ja wymęczona na podejściu i szczęśliwa, że teraz już w dół, pojechałam sobie niefrasobliwie dość szybko nie czekając na wkurzonego odczepiającą się pulką i takimiż fokami Jose.
Całkowicie się tam nie da zgubić oczywiście, bo każda istota zostawia po sobie ślad. Myślałam o tym całą drogę zjeżdżając. Lis, zajączek, ptak- ile one tu o sobie wiedzą. Nic się nie ukryje. Kompletny brak prywatności.
Zanim się znów znaleźliśmy zaczęło się robić ciemno. Najpierw tylko nieco błękitniej, potem bardzo powoli coraz bardzie i bardzie mętnie. Skuter, którego śladem szliśmy dojechał do jakiejś większej drogi. Widzieliśmy kijki, solidnie ubity szlak, ale nie za bardzo widzieliśmy w którą stronę…
Na szczęście tu znów panował tłok (wielki jak na Laponię). Pierwsza spotkana skuterowa wycieczka powiedziała, że sami nie wiedza gdzie są, ze przez cały dzień była wstrętna mgła… ale, że w prawo to do Kilpisjarvi- to wiedzieliśmy, wynikało z kompasu. Tylko gdzie tu jest najbliższy schron…
Kolejni (przejeżdżający tym razem w przeciwnym kierunku) panowie byli równie zieleni, niemniej na pytanie o schron odpowiedzieli natychmiast -przed chwilką minęliśmy Saarijarvi!
Rzeczywiście jak na zamówienie mgła rozwiała się (dosłownie na moment) i całkiem niedaleko, jakieś 3km od nas ujawniła się znajoma chatka. Zdecydowaliśmy, że nie wracamy. Trudno, najwyraźniej zrobiliśmy kółko, ale teraz już się nie pogubimy. Mamy ślad, prawie autostradę, mamy widoczne w ciemności tyczki…
Szliśmy wzdłuż nich ponad 3 godziny. Było lodowato i wiało nam prosto w twarz. Każdy odrobinkę wyraźniejszy punkt we mgle wydawał nam się obiecanym schronem. Panowie z pierwszej wycieczki powiedzieli, że będzie po prawej około 40 m od szlaku. Był po lewej, najwyżej 5 m.
Gdybym się go tam nie spodziewała na pewno bym go nie zauważyła, ale pomimo tego, że nic nie wiedziałam (po 3 godzinach na mrozie latarka rzęziła) wyczułam jak się zmienia wiatr. Wiedząc, że potem już nie obejrzymy mapy zapamiętałam sobie cały jej kawał jeszcze zanim się całkiem ściemniło. Najpierw powinna być ściana po lewej (stamtąd prawie wcale nie wiało i chyba nawet było tam troszkę ciemniej), potem dolina- kanion, którym nie zeszliśmy. W tym miejscu duło na całego. Wichura kręcąca się i obijająca o stoki rozrywała czasem odrobinkę mgłę i nad nami pojawiały się mętne gwiazdy. Schron powinien być na samym końcu, tuż przed kolejną ścianą. W tym miejscu znów zaczęło słabiej wiać, a po lewej pojawiła się dodatkowa tyczka. To zauważył od razu Jose, jego latarka nadal była jasna… Ścianę schronu wymacaliśmy rękami. Potem odszukaliśmy wejście. Mieliśmy oczywiście nadzieję, że to Kuonjarjoki, a nie jakiś prywatny dom, ale czując jak otwierają się drzwi bardzo się ucieszyliśmy. Schron był nowy i wyjątkowo piękny. Miał suszarnię i miękkie materace. Na stole na domiar szczęścia leżało sporo jedzenia. Poświeciliśmy i o dziwo odkryliśmy polską, wedlowską czekoladkę i na pewno równie polski chleb. Ciemny i chyba ze śliwką. Jose zjadł połowę nie rozbierając się. Czekoladką się podzieliliśmy. Była truskawkowa. Leżało ich tam jeszcze kilka, ale nawet w świetle bardzo zdechłej latarki widzieliśmy, że są z orzeszkami ziemnymi, na które oboje jesteśmy uczuleni. W szafce było tego jedzenia więcej i co jeszcze dziwniejsze stał duży półlitrowy gaz… Eldorado!
Rozebraliśmy się z oszronionych rzeczy, rozpaliliśmy w piecu i roztopiliśmy śnieg. Siadając do gorącej herbaty wyobraziłam sobie polską rodzinę ze stadkiem nieletnich dzieci (kto inny jadł by tyle czekoladek), która musiała tu być kilka dni temu pewnie wracając już do Kilpisjarvi, może skuterem na jednodniowej wycieczce… Zajrzałam do książki, ciekawa kim są tak hojni ludzie, ale nie znalazłam żadnego wpisu, za to za oknem było jakoś dziwnie zielono… Zorza! Wyskoczyliśmy na dwór jak szaleni. Mgła rozdzieliła się i nad nami pojawił się fragment czystego nieba. Czym dłużej czekaliśmy tym było wokół nas klarowniej i więcej zielonego światła. Pomimo tego, że przeszliśmy ponad 20 km po trudnym nieprzetartym szlaku z dużymi przewyższeniami zupełnie odechciało nam się spać. Ta pierwsza, widziana w mglistą bezksiężycową noc zorza była najjaśniejszą, największą jaka nam się trafiła
Siedzieliśmy na mrozie kilka godzin ubrani w nasze puchowe kurtki (i spodnie) pomimo tego, że siadał na nas szron, a aparat zamarzł tak, że zrobił się zupełnie biały… Zorza, czekoladka, dach nad głową… Po prostu cud!