Do wieczora szliśmy prosto na północ, wzgórzami wzdłuż rzeki, która z daleka wyglądała jak dekoracja -niebieska taśma rozwinięta wśród jaskrawo złotych brzóz. Tundra była brązowo czerwona, bagna zielone, po niebie przelatywały szybkie chmury i chociaż widok teoretycznie ten sam (długa, szeroka dolina), światło zmieniało się nieustannie i było fascynująco pięknie. Z rozpędu zapomnieliśmy o wodzie ( bo przecież wokół same mokradła), minęliśmy jeziorko i dopiero z godzinę dalej odkryliśmy, że do kolejnego jest kilka kilometrów, a szlak biegnie po kamienistym zboczu. Rozbiliśmy namioty na górce porośniętej suchym chrobotkiem, Jose ruszył z butelkami i wrócił po godzinie, już nocą. Do wody było naprawdę daleko. Więcej niż kilometr, ale ten otwarty pozbawiony szczegółów, choćby drzew krajobraz dusił wszystkie proporcje i zupełnie nie było tego widać. Wzszedł księżyc, pełny i złoty, jakby zbyt wielki, chrupał mróz, ale ranek był już mętny, wilgotny. Przed południem zaczął padać deszcz i nie przestał aż do wieczora.
Szlak- prowadzące na Nordkapp E1 trzymał się wzgórz, ale czasem przecinał niewielkie rzeczki i wtedy opadał i wsiąkał w bagna. Oznakowanie było słabe i nie raz weszliśmy w jakieś trzęsawisko i wracaliśmy, bo jednak trzeba było iść w drugą stronę. Gdzieś w mokrym, pozalewanym lesie naszą (jak nam się wydawało) ścieżkę przeciął solidny druciany płot. Nie wiedzieliśmy jak go mamy pokonać i w końcu przeleźliśmy wierzchem, chociaż prawdopodobnie można to obejść. Wszystko było już wtedy kompletnie mokre, każdy krok wyciskał z błota brązowy sok, brzózki ociekały, chmury się ocierały o grunt. Staraliśmy się trzymać większych kęp traw, kluczyliśmy w laskach, omijaliśmy większe kałuże. Przez kilka kilometrów wzdłuż drogi ciągnął się reniferowy płot zrobiony nie z siatki, jak zawsze, ale z błękitnego sznurka. Musieliśmy go kilkukrotnie przechodzić, bo któraś strona kusiła troszkę suchszym gruntem. I najwyraźniej nie tylko my, w płot wplątał się renifer. Zdążyliśmy się zastanowić jak go uwolnić nie ryzykując zbyt bliskiego spotkania, ale kiedy nas zobaczył zdenerwował się jeszcze bardziej, wierzgnął, szarpnął rogatym łbem i uciekł ciągnąc za sobą smętne resztki sznurka. Szlak opadł. Weszliśmy w rzadki bardzo podmokły las. Rzeka skręciła, my z nią. Pojawiła sie granica parku narodowego Stabbursdalen.
Wiedziałam, że kiedyś już tu byliśmy, zimą, ale zupełnie nie umiałam sobie wyobrazić gdzie. Przypomniało mi się dopiero następnego dnia, po suchej, ciepłej nocy w torfowej chatce. W chmurze zarysował się znajomy kształt, rzeka jakimś sposobem znalazła się na swoim miejscu, widoczny z góry las gościł niewidoczną teraz prywatną chatkę, gdzie spaliśmy w mroźną Wielką Sobotę, lata temu, bo właściciel powiedział nam jak tam wejść. Nie wiem czemu nie trafiliśmy wtedy do Bastigamman. Stoi na wzgórzu, jest widoczna z głównego szlaku, widoczna z daleka, ale zimowy ślad biegł dużo niżej, może dlatego. Pamiętam, że wypatrywałam jej na zawianym zboczu i myślałam, że kiedyś wrócę i znajdę… Teraz miałam ją jak na dłoni, a i tak poszliśmy źle. Ślad ścieżki znikł. Drogę przeciął nam kolejny druciany płot, a przed nim rzeczka. Słyszałam, że jest tam most, ale byliśmy zbyt niecierpliwi, zbyt zmęczeni i mokrzy, żeby szukać. Poza tym, co za różnica w kaloszach.
Bastigaman – z wierzchu typowa ziemianka, wewnątrz wydawała się nowa. Drewniana konstrukcja, z solidnych oskrobanych z kory pni, wygodne prycze, wydajny piec. I kartka tak nietypowa w Norwegii: tak, każdy kto chce może tu spać. Naprawdę.
Jak dobrze się tam było wysuszyć. 3 szczapki drewna nagrzały nam wnętrze na całą noc, ściana z darni musiała być świetną izolacją. Rano wypatrzyłam, że pod spodem, pomiędzy ziemią, a drewnem jest plastik, nie brzozowa kora, jak w starych chatkach.