Jesienna Korsyka-huragan

<—To ostatnia relacja z listopadowej Korsyki zależało mi żeby ją skończyć przed wyjazdem więc postaram się streszczać.

AA005Rano padało i mocno wiało. W dziennym świetle zobaczyliśmy, że nasza altanka nie jest wcale samotna, obok było coś w rodzaju schroniska, dalej za zakrętem kolonia kempingowych domków- Bergerie Basseta. Nie zajrzeliśmy tam. Ubrani w nieprzemakalne spodnie i peleryny poszliśmy dalej GR20. Szlak wił się przez las i łąki. Niewiele widzieliśmy we mgle.

AA004Przed południem dotarliśmy do skrzyżowania z drugą, główną odnogą GR-u przy Bergerie Pedrinelli. To zabudowania z dużą salą -pewnie letnią restauracją. Otwarte były tylko toalety i mała komórka na cement. Wcisnęliśmy się tam i postanowiliśmy chwilkę poczekać. Może przestanie lać…?

AA002W kanciapce był stolik, porozwieszaliśmy płaszcze, rozłożyliśmy sobie jakieś jedzenie i jeszcze zanim zaczęliśmy marznąć, światło otworu (nie było drzwi) zasłoniły nam dwie męskie sylwetki- znajomi żołnierze z Izralea. Już całkiem mokrzy.

Poczęstowaliśmy ich słodyczami,  a potem przestraszyliśmy, że nam wszystko zjedzą (musieli być strasznie głodni). Nie siadali i nawet nie zdejmowali plecaków. Byli mokrzy wiec nie mogli długo stać. Poszli dalej, a my poczekaliśmy jeszcze pół godziny. Nie poprawiało się. Lało coraz bardziej. Ubraliśmy się w nasze peleryny, sfotografowaliśmy w ociekającym wodą lustrze, i wyszliśmy na ulewny deszcz.

AA001Chwilkę potem minęło nas kilka kładów. Kierowcy pozdrowili nas. -Gratulacje- krzyczeli w wichurę i deszcz. Miałam ochotę zapytać skąd jadą, ale w tą pogodę to byłby nonsens. Byłam ciekawa, bo od popołudnia poprzedniego dnia byliśmy poza zasięgiem mapy. Być może był gdzieś jakiś skrót lub obejście. Przydałby się. Ścieżka zeszła z polnej drogi rozmytej i rozjeżdżonej w gęste błoto i zaczęła się wspinać na zbocze. Wiało upiornie i coraz częściej musieliśmy się łapać rękami ziemi żeby ustać nawet na prawie płaskim. Porywy wichury szarpały naszymi płaszczami i wywracały nas co jakiś czas. Nie fotografowałam, bo nie dało się już. Starałam się utrzymać na nogach i nie zgubić słabo widocznej ścieżki.  Wyżej zrobiło się jeszcze gorzej, wyszliśmy ponad zasłaniający nas troszkę grzbiet. Posuwając się powoli prawie na kolanach zobaczyłam w niskich krzakach jaskrawą plamę. Podpełzłam i wyciągnęłam zakleszczony pokrowiec na plecak- znajomy, pewnie jednego z chłopaków. Teraz już im wszystko zmoknie pomyśleliśmy.

Zabrałam pokrowiec z myślą, że ich jeszcze spotkamy, ale nie udało się. Czym wyżej tym było trudniej. Deszcz zamienił się w siekący po oczach lód. Wywracaliśmy się prawie co chwilkę. Byliśmy niemal kompletnie mokrzy. Podpełzliśmy jednak aż pod grań. Na szczycie poddałam się. Wichura wyła. Nie można było nawet oddychać. Jose trzymał się i chyba dalby jeszcze radę iść. Ja prawie oślepłam od siekącego lodu. Twarz mi opuchła, oczy łzawiły, wichura dusiła mnie, woda lejąca się po zboczach wlewała mi się w rękawy i do butów. Ręce zesztywniały. Temperatura spadła tak, że mokra peleryna zaczęła zamarzać. Trudno to przedstawić w słowach. Walczyliśmy o każdy metr i chyba też o przeżycie. Jeden fałszywy krok, jedno drobne skręcenie nogi i gdybyśmy utknęli na noc nie uratowalibyśmy się. Policzyłam, że idziemy już kilka godzin, a do zmroku zostały tylko 3. Nie rozumieliśmy się, wiatr zagłuszał każdy dźwięk, łopotały oblodzone peleryny. Mieliśmy za duże opory. Żeby iść szybciej musielibyśmy zdjąć płaszcze i przemoczyć wszystkie nasze rzeczy. Wiedziałam, że zejście z Monte Includine jest strome, temperatura spadała bardzo szybko, zmywane deszczem zbocza już też marzły.

Przekonałam Jose, że wracamy. W dół szło nam odrobinkę szybciej, ale i tak ciągle wywracał nas wiatr. Martwiliśmy się o chłopaków. Nie mieli nawet dobrych kurtek, szli w jakiś pozbawionych kapturów softshellach, teraz już bez osłonki jednego plecaka… Było za późno  żeby mogli wrócić, zresztą nie mieli ani namiotu, ani gazu, ani nawet zapasów dobrego jedzenia. Widzieliśmy tylko zupki w proszku. Malutkie plecaczki, cienkie śpiworki…byli całkowicie zależni od schronisk. Na lekko szli szybko, znacznie szybciej od nas więc mieliśmy nadzieje, że zdążą.

AA003Czym niżej tym było cieplej, a w osłonie drzew spokojniej. Koło czwartej doszliśmy do Refuge Matalza. Schron okazał się kamienną stodółką obok kościoła. Przez drewniane i bardzo nieszczelne drzwi wylewała się woda. Zajrzeliśmy jednak do środka licząc na kominek. Nie odkryliśmy skąd tak okrutnie ciekło, winien był chyba prawie poziomy deszcz. Na betonowej podłodze nie było ani jednego suchego kawałka , a oprócz tej zmywanej deszczem posadzki w schronie nie było już całkiem nic. Wróciliśmy na szlak i przechodząc w bród wezbrane potwornie strumienie, teraz wypełnione kakaowym błotem doszliśmy z powrotem do Bergerie Basseta. Teraz zajrzeliśmy do domków… Jeden z nich był otwarty!

Altankę wypełniały piętrowe łóżka, a w szafie znaleźliśmy ciepłe, wełniane koce. Byliśmy za to bardzo wdzięczni.

Przemokliśmy do suchej nitki,. Płaszcze podwiewały i woda dostała się dosłownie wszędzie. Ja miałam suchy kawałek stanika (5×5 cm), mniej więcej na środku, a Jose zupełnie nic. To wtedy odkryłam, że jest mi cieplej w samym mokrym powerstretchu niż w mokrym powerstretchu na mokrej grubej wełnie. Mieliśmy plastikowe worki w plecakach, ale i tak nie wszystko ocalało. Koce były błogosławieństwem zwłaszcza, że ani na chwilkę nie przestało wiać. Porozwieszaliśmy wszystko na poręczach łóżek, a kiedy wyszłam na chwilkę żeby wylać wodę z pokrowca chłopaków wichura wyrwała mi go i odleciał. Poczuliśmy się tak jakby to chłopakom coś się stało. Okropnie.

AA036(1)Rano okazało się, że już nie pada, ale za to jest spory mróz. Pomarańczowa kapa zawiesiła się na pomoście obok sąsiedniego domku. Spakowałam ją z prawdziwą ulgą. Ubrani w kurtki puchowe (tylko to było względnie suche), spróbowaliśmy jakoś wrócić do głównej drogi (ale wzgardziliśmy najszybszym pewnie asfaltem).

AA034Góry pokrywał śnieg. Szliśmy tą samą drogą, którą przeszliśmy wcześniej w ciemności, z tym, że teraz z wielkim trudem pokonaliśmy bardzo wezbraną rzekę. Kamienie były zalodzone. W lesie huczała wichura. Na szczęście przypadkiem spotkany myśliwy pokazał nam miejsce gdzie da się najłatwiej przejść. To uzmysłowiło nam, że to wolny dzień. Był 11 listopada.

AA029Udało nam się odnaleźć schodzącą w dół ścieżkę, ale przez pomyłkę (nadal byliśmy poza mapą) zeszliśmy do Zicavu, a nie do Cozzano jak planowaliśmy. Jedyny plus trafiliśmy na otwarty sklep. Nie był prądu. Wiatr zerwał trakcję.

AA032

Poszliśmy dalej drogą, doszliśmy do Cozzano (jest tam gite, a raz dziennie – rano- odjeżdża autobus do Ajaccio).

AA019

Nie chcieliśmy jeszcze schodzić z gór, więc zatrzymaliśmy jedyny jadący samochód. Myśliwy podwiózł nas na Col de Verde. Na mapie był stamtąd leśny szlak prowadzący do Ghisoni- nie najgorszy na ten upiorny wiatr, bo osłonięty.

AA018

Szliśmy długo wzdłuż potoku co jakiś czas przecinając szosę. Za zabudowaniami Maison Forestal znaleźliśmy nawet jakiś znak i daliśmy się mu skusić, chociaż myśliwy (po francusku, więc nie byliśmy pewni) ostrzegał żeby dalej iść szosą.

AA012 Nie posłuchaliśmy go. Doszliśmy prawie do miejscowości i ponieważ zapadł zmrok przenocowaliśmy w naszym namiocie. Rano nie daliśmy rady sforsować bardzo wezbranej rzeki. Nie ma tam mostu. Szlak da się przejść tylko przy małej wodzie może stad nazwa -Rivu Secu. Wróciliśmy szukając jeszcze możliwości przejścia pojedynczo przez każdą odnogę, ale zaczęło padać i poddaliśmy się. Zawróciliśmy tą samą drogą.

AA014Wróciliśmy na szosę i dwaj myśliwi podwieźli nas do miasteczka.

AA011Potem przeszliśmy ponad 20 km asfaltem. Nic nie jechało.

AA005(1)AA004(1)Od Bocca di Sorba mieliśmy już przez cały czas w dół. Kilka kilometrów dalej zatrzymał się jakiś samochód. Miły pan w białej koszuli podwiózł nas na stację w Vizzavona 5 minut przed odjazdem ostatniego pociągu. Hotele w Bastii były już całkiem puste, obsługa nie wyganiała nas jak poprzednio, a ceny drastycznie spadły. Rano obeszliśmy miasteczko i wsiedliśmy na popołudniowy prom.

AA007 (1)

Kiedy słońce zaszło, a krwistoczerwona Korsyka rozmyła się w mroku zeszliśmy do restauracji na kawę i dosłownie zderzyliśmy się z dwoma izraelskimi chłopkami.

-Żyjecie! – krzyknęliśmy jednocześnie ku zdziwieniu innych pasażerów.

…Wiedziałem, że jeśli nie wyrzucisz tego pokrowca, to jeszcze się kiedyś spotkamy- oznajmił z dumą proroka Jose.

AA003

We Włoszech dowiedzieliśmy się, że huragan pustoszy Sardynię.

 

 

Share

Jesienna Korsyka-Refuge Usciolu- Bergerie Basseta

Przez całą noc wyła wiatr. Blaszany dach dzwonił, chatka jęczała żałośnie. Pierwsze promienie słońca wpadły nam wprost przez okno i od razu zaabsorbowały tak, że zajęliśmy się fotografowaniem, a nie śniadaniem i pakowaniem plecaków.

AA036(1) AA004 AA033 AA034 AA035Nad nami przewalały się ciężkie chmurska, ale pomiędzy nimi i morzem był prześwit. Słońce wlewało się w tę szczelinę racząc nas jaskraworóżowym blaskiem. Wiedzieliśmy, że za chwilkę wzbije się wyżej i zgaśnie więc cieszyliśmy się światłem jak długo się udało.

AA029AA032Chwilami padał drobny deszcz, w końcu chmury opadły, a my zamknęliśmy okiennice i drzwi i odszukaliśmy niewyraźną ścieżkę.

AA028W lesie utknęła wilgoć i mgła. Szybko wdrapaliśmy się znów na Bocca Laparo i wróciliśmy na GR20. Wydawało nam się, że to najciekawsza trasa, chociaż ja zastanawiałam się czy nie warto by zejść Mara a Mare na wschód. Pogoda była podejrzana, a zostało nam już tylko kilka dni, powinniśmy pomyśleć jak wrócić. Szansa, że dojdziemy GR20 do końca, była spora więc w końcu postanowiliśmy spróbować.

AA027Mżyło, ale nie śpieszyliśmy się, zajrzeliśmy jeszcze do myśliwskiej chatki po drugiej stronie przełęczy. Była na niej strzałka do schroniska Laparo, i informacja, że to nie tu, ale była też otwarta izba do awaryjnego przenocowania.

AA026Jeszcze przez jakiś czas szlak trzymał się lasu, a potem wyszedł na otwartą przestrzeń. Od razu uderzył nas wiatr. Musieliśmy stanąć żeby się ubrać. Nawet to okazało się trudne, wichura wyrywała nam z rąk kurtki i machała kijami. Kiedy się grzebaliśmy minęło nas dwóch chłopaków. Byli tak skuleni, że nie zapamiętaliśmy twarzy. Tylko pomarańczowe plastikowe pokrowce na plecaki. Pobiegli bardzo szybko.

AA025 AA024

Dalszy ciąg trasy był nieustanną walką z wichurą. Szlak biegł grania, lub tuż pod nią i często musieliśmy trzymać się rekami żeby nie odlecieć. Raz w jakimś skalnym gardle wiatr poderwał mnie za plecak, pomiędzy nim a plecami zrobiła się szczelina, a ja zaczęłam się unosić. Jose złapał mnie za uchwyt plecaka i przeciągnął do skał. Nie wiem czy bym poleciała, ale wrażenie było przerażające. Wcale nie jestem lekka, ale wypełniony karimatą i puchem plecak działał jak żagiel.

Posuwaliśmy się do przodu bardzo powoli wyczekując kiedy najgwałtowniejszy poryw minie i pogoda pozwoli nam się oderwać od skał i ruszyć o kilka kroków. Potem znów czailiśmy się przyklejeni do ścian bojąc się puścić choć jedną ręką i za chwilkę przesuwaliśmy kawałek dalej, żeby się znów przyczaić i przeczekać kilkuminutowy szkwał. Na domiar złego często byliśmy w chmurach i niewiele było widać.

AA020

Dotarliśmy tak do schroniska Usciolu. Na zejściu wiatr troszkę ucichł, bo osłaniała nas grań. Schowaliśmy się do środka mokrzy i wymęczeni. Wewnątrz spotkaliśmy dwóch izraelskich chłopaków, tych, którzy wyprzedzili nas rano na grani. Nocowali w Refuge Prati. Porozwieszaliśmy mokre rzeczy. Jose udzielił chłopakom kilka rad- jak rozpalić ogień (mieszkamy na pustyni- tłumaczyli się, u nas problemem jest jak się ochłodzić), a ja usmażyłam kolejne borowiki- pełno ich było w lesie na Bocca Laparo. Chłopacy- izraelscy żołnierze na wolności po 5 latach służby- bardzo je chwalili. Nie wiedzieli, że borowiki są aż tak smaczne. Ja też nie wiedziałam. Tym razem serwowałam borowiki ceglastopore, których nie widziałam w Polsce już od wielu lat. Można by je teoretycznie pomylić z szatanem, ale ten nie jest trujący po ugotowaniu. Wysmażyłam więc nasze grzybki wyjątkowo solidnie, nie żałując oleju…. na wszelki wypadek. Pyszne były :).  Zjedliśmy, pozmywaliśmy i zostawiliśmy chłopaków z rozpalonym piecykiem i stertą przemoczonych rzeczy. Zostawali na noc, a dla nas było jeszcze za wcześnie. Dalszy ciąg grani nie był prostszy niż ten rano. Cieszyliśmy się, że przestało padać i skała jest prawie sucha. Wichura targała nami, trzymaliśmy się czego się dało często posuwając się prawie na czworakach.

AA018Troszkę lepiej zrobiło się na przełączce, niżej weszliśmy w pokręcony bukowy las, a potem na płaskowyż porośnięty rzadko drzewami. Brakowało nam wody i bardzo się ucieszyliśmy widząc źródło. Jest kilka minut za Bocca Agnone. Kawałek dalej szlak się rozwidla. Jedna z odnóg biegnie do bergerie Pedrinelli, druga schodzi w prawo do Bergerie Basseta. Nie znałam jej i chyba to zdecydowało, że ją wybraliśmy. Wydała mi się ciekawsza. Było już bardzo późno. Wiało, padało i nie mieliśmy gdzie spać. Biegliśmy kamienistą ścieżką przez las licząc na jakieś schronienie.

AA017Trzymała nas mgła, ściemniało się. Szlak ginął i znów się pojawiał. Dołączyły niebieskie znaki. Mieliśmy nadzieję, że Bergerie Basseta jest gdzieś tuż tuż, ale tak nie było.

AA015 Długo brnęliśmy przez niezjedzone trawy na pięknym, oświetlonym zimowym zmierzchem płaskowyżu.

AA010Minęliśmy wymalowany na kamieniu znak „Basseta”, przebrnęliśmy jakoś przez rwącą rzeczkę, a potem szliśmy wzdłuż brzegu w ciemności zastanawiając się czy nie warto by rozbić namiotu. W lesie wiało chyba odrobinkę mniej. Na polanie gdzie przybrzeżna ścieżka znikła odnaleźliśmy kolejny drogowskaz „Basseta 15 minut”. Świecił księżyc. Las pełen wielkich kamiennych bloków wyglądał magicznie.  Żałowałam, że jest zbyt późno i zbyt ciemno, żeby fotografować.

AA006Wyszliśmy na trawiasty grzbiet i skuszeni polną droga dotarliśmy do jakiejś cabany- niestety zamkniętej na klucz. W świetle latarki znów popatrzaliśmy na mapę. Wróciliśmy na rozstaje i spróbowaliśmy iść na wprost przez sięgające pasa paprocie i grząski grunt.

Godzinę później dotarliśmy do domku jak z bajki. Drewniana altanka, z bliska okazała się lichą budką z supermarketu, wyposażoną jednak w działające okna i drzwi, i w dwa wielkie, miękkie łóżka. Wydała nam się hotelem. Była otwarta i była sucha. Po prostu cud :).

Share
Translate »