Korsyka 23 cz8 Tolla-Vizavonna

W dziennym świetle miejsce gdzie nocowałam nie wydaje się już tak niestosowne i groźne. Rzeka szumi zachęcająco, więc się myję, szlak wcale nie przekracza jej w bród, biegnie mostem schowanym w krzakach i dlatego go nie widziałam nocą. I choć nie ma tego na mojej mapie są znaki, do tego w kilku kierunkach. Próbuję je rozpoznać na mapy.cz posklejać niepołączone ścieżki, ale to nic nie daje. Nie ma i już. Waham się i choć bardziej po drodze byłoby ruszyć wprost na zachód, zawracam na południe w stronę Tolla. Na mapie jest tam kilka szlaków, to pewnie oznacza coś ciekawego, mam czas.

Ścieżka nie biegnie wzdłuż drogi (czego się bałam), wspina się na wzgórza z pięknym widokiem, jest śliczna, oznakowana żółto, obrośnięta równie żółtymi żarnowcami. W końcu wyprowadza mnie na zakręt szosy, tuż przed wsią i tuż przed codzienną burzą. Zdążam do baru, pojawia się telefoniczna sieć i dostaję wiadomość od Jasia, ładowarka, która powinna być w Ajaccio za dwa dni, spóźni się o kolejne 10. Zdezorientowana ruszam do sklepu prowadzonego przez starszą panią. Już miała zamykać, bo burza… Nie ma wydać, więc maszeruję jeszcze do jej kuchni (równie ładnej, jak ta która widziałam kilka dni wcześniej). Deszcz łaskawie czeka aż wrócę do swojego plecaka w barze. Wyciągam spinkę, którą znalazłam na col de Giorgio, tnę scyzoryczkiem kable, skręcam ze spinką i spinam baterię z ładowarką od telefonu, prąd jest na oko podobny napięcie właściwe może zadziała… Nie zdąży! Pan co prowadzi bar kiwa, że już zamyka. Po jego odejściu próbuję podpiąć się do oświetlenia (niestety jest wyłączone) i tak zastaje mnie kobieta w moim wieku co spóźniła się, a wpadła po papierosy. -Chodź doładujesz u mnie w domu- słyszę.

Sabine ma taras ustawiony jak każdy w Tolla w stronę jeziora. Jest tu najmłodszą osobą. Tylko w weekendy kiedy do dziadków zjeżdżają wnuki w Tolla panuje harmider. Dni w tygodniu są cichutkie, spokojne. Nie ma tu szkoły (bo nie ma potrzeby), są wypielęgnowane ogródki, pozamiatane kamienne zaułki i widok – naprawdę wspaniały. Zaporowe jezioro wypełniło skalistą dolinkę w latach 60, wygląda naturalnie, choć da się wypatrzyć tamę. Kiedy czekam na naładowanie baterii po jego tafli przetaczają się gwałtowne szkwały, deszcz zmywa średniowieczny bruk, a Sabine smaży dla nas tradycyjny korsykański omlet z miętą. Jaja od własnych kur, mięta z ogrodu. – Urodziłam się i dorastałam w Paryżu- mówi- ale za nic bym tam nie wróciła. Najpiękniej, najszczęśliwiej jest tu.-

Podłączona na spinkę bateria nie sygnalizuje stopnia naładowania. Nie jestem pewna czy w ogóle się ładuje i dla pewności wyciągam ją czasem i wkładam do aparatu żeby popatrzyć na wskaźnik. Chyba niepotrzebnie, bo choć udało mi się sięgnąć jednej kreski już dalej nic się nie dzieje. Może lepiej było nie ruszać…

Dopijamy butelkę białego wina. Cieszymy (obie) z tego spokojnego cichego popołudnia, z widokiem, z zapachem mokrej ziemi, ja też z prysznica. Wychodzę w sam raz żeby zdążyć się wdrapać na grań przed nocą. To duże strome podejścia, ale jestem wypoczęta i idzie mi to wyjątkowo szybko (pomimo stałego bólu kręgosłupa). Kolejna burza popędza więc stawiam namiot w pierwszym lepszym miejscu na grani. Tylko tam płasko. Leje chyba z godzinę, udaje mi się wypełnić wszystkie butelki, nawet zjeść niewygodnie, bo na leżąco. Wokół namiotu rośnie potężna kałuża.

Noc jest sucha, poranek chłodny. Przedzieram się przez mokrą roślinność do szlaku, który wieczorem zgubiłam. Biegnie na fragmentach drogą, czasem daje się z niej zejść i iść granią. Po południu trafiam na piękny skalny fragment tuż nad urwiskiem. Otwiera się daleki widok na Ajaccio. -Jak dobrze, że tam nie muszę iść- myślę zadowolona z eksperymentu z ładowaniem, pewna że jakoś to będzie, przecież można podładowywać do jednej kreski co kilka dni.

-Zrezygnuj z tego zakupu- piszę Jasiowi- 10 dni to zdecydowanie za długo, będę już wracać. -W dole, w dolinie którą kursuje kolejka z Corte kłębią się mgły. Nigdy bym tu nie trafiła gdyby nie pomysł z powrotem do Ajaccio, a jest tu pięknie, nie ma zupełnie nikogo, a są znaki, choć ich nie widzę na mapie.

Najpiękniejszy kawałek trafia mi się już pod koniec. Ścieżka wspina się na bardzo wysoki trawers, jest miejscami wykuta, bardzo wąska, w kłębach mgły wydaje się aż nierzeczywista, bajkowa, ale na końcu jak wszędzie tu pasą się świnie. Kto by pomyślał, że to górskie zwierzęta!

Muszę zejść do Strada Antica de Gravona, prowadzi (doliną) na Col de Vizavonna. I jest fajny, choć dużo przy nim świńskich bajorek i wydeptanych do gołej ziemi placków w lesie- przy otwartych na oścież chlewikach. Biwakuję za wiszącym mostem, rano znów próbuję szczęścia w kolejnej wsi. Bateria grzeje się lekko myślę, że to dobry znak, więc siedzę. Zresztą i tak pada. Huczą pioruny. Przez uchylone drzwi baru widać chmury na grani Monte d’Oro. Ruszam w końcu choć nadal kropi. Szlak wspina się wyżej, bliżej gór. Piękne kwieciste łączki, bukowy las, most rozpięty na stalowych linach. Są drogowskazy, pewnie można by stąd ciekawie pójść, ale tych dróżek nie widzę na mapie. Mojej ścieżki zresztą też nie, więc gubię ją przy pierwszej sposobności i tuż przed wieczorną burzą ląduję na końcu szutrówki. Stoi tam kempingowiec, para młodych Niemców zaprasza, częstują piwem (bezalkoholowym), podłączają moją baterię (na spinki) do gniazdka. Rozbijam namiot niedaleko nich na skale. Pioruny hałasują tak, że zaczynam się bać. Rano las ocieka, nie udaje mi się odnaleźć szlaku więc z braku innych pomysłów idę szosą, aż pojawi się pierwszy możliwy skręt. Daleko w dole wiją się tory ponad stuletniej kolejki, co zaraz wbije się w tunel żeby wynurzyć się znów na przełęczy i pod ziemią pokonać niewiarygodny jak na czas budowy tej linii podjazd- 1400 metrów z poziomu morza. Wyciągam aparat, ale bateria już siadła, udało się nabić tylko na jedną klatkę. Myślę, że plecy bolą mnie nie, bo aparat jest ciężki, tylko bo tak bezużyteczny…

Share

Korsyka 23 cz7 Frasetto-Bastelica

Ranek jest piękny, mokra ziemia paruje, nad wsiami unoszą się wstęgi mgieł. Pomarańczowe znaki prowadzą lasem, ciemnym wilgotnym, omszałym. Podoba mi się i kiedy szlak opada żeby zaliczyć miejscowość- Gulitera zostaję wysoko na ścieżce z żółtymi znakami. Co jakiś czas mijam chlewik, gdzie niby zamknięte są świnie, ale tak naprawdę wychodzą gdzie chcą. Grzeją się w plamach słońca często na ścieżce, wraz z prosiakami wędrują w poszukiwaniu jedzenia czy wrażeń. W Tasso spotykam 3 panów też wędrujących Mara a Mare. Przysiadam w cieniu na brzegu potężnej fontanny, sięgam po guzik, żeby nałapać wody, a oni krzyczą jakby to był bezpiecznik granatu. -Nie pij tego!-. Z ciekawości patrzę na stróżkę, woda jest biała jak mleko.-To wapno!-wyjaśniają, choć nie pytam. Patrzę na misę gdzie opada woda, na kran, wapno pozostawiłoby osad, więc spuszczam troszkę czekając co się stanie (nic) i nabieram półtora litra do butelki. Biel blednie bardzo powoli, potrzeba kilku minut żeby pojawił się ślad przezroczystości, najwcześniej ją widzę na dnie.

-Nie pij!- upiera się któryś z mężczyzn. Kiedy podchodzi bliżej czuję zapach proszku do prania, widzę świeże zgniecenia na ciuchach, najwyraźniej dopiero wyjętych z bagażu. -Czemu?- dziwię się- to bąbelki. Nie wierzy mi. Dwaj pozostali też kiwają głowami z dezaprobatą. -Idź tam- pokazują uchylone drzwi- idź i poproś o wodę. Zastanawiam się czemu sami tego nie zrobią, ale poganiana zaglądam i ponieważ nikogo nie widzę wołam -bonjour! Starsza pani zaprasza do kuchni. Wewnątrz jest chłodno. Pokazuję na migi butelkę, rozumie i podchodzi do kranu nabrać wody. Patrzę na obrazy, na lustra, książki i mnóstwo pięknej ceramiki. Na stare, dostojne meble w salonie, na kotary. Dom jest jednym otwartym wnętrzem. Ładnym, harmonijnym, jak to we Francji. Woda jest identycznie biała jak w fontannie, zanim wyjdę pani wręcza mi 3 batoniki. Wychodzę pokazać biel 3 panom, ale na jej widok ładują plecaki i ruszają w przeciwnym kierunku niż ja. Szkoda, chciałam im dać batoniki. Sama i tak ich przecież nie zjem, to ciastka.

Zakłopotana pakuję je pod wieko plecaka, nie umiem wrócić i oddać, pani była taka dumna że je ma, że się podzieli. Znaki wpadają w wilgotne chaszcze, było pewnie jakieś obejście drogą stąd brak śladów moich poprzedników. Zanim zejdę do Giovacce jeszcze dwukrotnie wpadną w takie zarosłe ścieżki. We wsiach są piece do wypiekania chleba, są kapliczki- jak altanki i ławeczki. W Cozzano są też sklepy, to duża wieś. Najadam się, pakuję zapasy na kilka dni i opuszczam pomarańczowe znaki. Przechodzą na wschodnią część wyspy, a ja wolę zostać jeszcze na zachodzie. Tyle tu miejsc gdzie dotąd nie byłam. Odbijam na lokalny krótki szlak co prowadzi do Ciamanacce i zaraz za mostem na Taravo skręcam w las i znajduję dobre miejsce na biwak.

Kiedy rano wędruję przez wieś wydaje się jeszcze uśpiona. Nie ma nawet telefonicznego sygnału. Udaje mi się iść lasem jeszcze do Palneca. Ścieżka jest cienista i dzika, nad strumykami kwitną łany czosnku niedźwiedziego. Odliczam sobie pojedyncze klatki na zdjęcia (żal mi baterii), coraz częściej fotografuję telefonem. Omijam wieś, choć mapa pokazuje tam dzwonnicę, jest zbyt gorąco. Staram się zostać w lesie, ale wyrzuca mnie na ubity gruntowy trakt. Prowadzi do dolinki pełnej chlewików, kilka kilometrów dalej znajduję schronisko myśliwych. Jest otwarte, wygodne cieniste, gdybym o nim wiedziała pewnie zaplanowałabym tu nocleg, ale nie zaznaczono go na mojej mapie, więc tylko oglądam i zostawiam niechciane batoniki (pewnie się panowie nieco zdziwią). Droga kończy się trochę wyżej, kluczę po ścieżkach i po innych drogach i tak trafiam troszkę powyżej Col de Verde na wydeptany i zatłoczony GR20.

Planowałam od razu z niego uciec, ale ścieżka co ją mam na mapie zarosła. Przez 3 km które idę wzdłuż biało czerwonych znaków spotykam chyba ze 30 osób. Słońce już opada, światło różowieje, wybieram skręt do Bergerie Pozzi. Tuż przed halą rosną powyginane buki. Pamiętam, że kiedy byłam tu poprzednio (jesienią z Jose) żałowałam, że mam zbyt wąski obiektyw żeby je objąć (28mm). Teraz mam też 17mm więc powtarzam tamto ujęcie. Bergerie ma duży zadaszony taras. Świetny jako schron.

Wieczór i ranek są śliczne i sielskie, różowe. Noc zimna, to spora wysokość. Rozlewiska Pozzine wyglądają o wiele piękniej niż jesienią. Z jaskrawozielonych traw błyszczą czasem pojedyncze krokusy- prawie białe. Na wyższym piętrze doliny leży śnieg. Przebiega mi przez myśl, że trzeba było trzymać się szlaku (widziałam strzałkę i znaki do Bastelica, ale że ich nie miałam na mapie bałam się, że mnie wyrzucą do Val di Esse, a tam wyciągi narciarskie i asfalt). Ścieżka którą wybrałam w zamian prowadzi do jeziorka. Lac de Vitalaca jest małe, szmaragdowe, wciśnięte w wąziutką dolinę opadającą spod zbocza Monte Renoso. Zejście jest bardzo strome, kruche i śliskie w rozmokłej glinie. Siadam na dole odetchnąć, w dolinę opada tylko ślad ścieżki.

Pomimo tego ruszam w dół. Przedzieram się przez osiki, początkowo bezlistne, potem coraz bardziej zielone, przeciskam labiryntami skał, kilka razy muszę przejść tę samą rzekę. Posuwam się do przodu strasznie powoli, ścieżka jest w zasadzie niewidoczna, choć raz znajduję na niej znak, wskazuje bergerie. W sam raz, cieszę się bo niebo zasłoniła czarna chmura. Już kropi kiedy dobiegam do ruiny budynku obrośniętej przez ogromne jeżyny. Początkowo wydaje mi się, że nie da się wejść, ale obchodzę wokół i znajduję dojście do wnętrza. Dach jest częściowo zarwany. Strumienie spływają na podłogę, ale że jest krzywa zostaje na niej sucha wyspa. Siedzę tam na karimacie oparta o plecak i marznę w stopy. Temperatura opadła o kilkanaście stopni, podstawiam garnek i łapię wodę na herbatę, niewiele pomaga, nadal mi zimno.

Burza trwa ze 2 godziny. Za długo, czuję narastający ból w kręgosłupie, nie mogę się rozprostować, nie mogę iść. Zastanawiam się nawet czy nie zostać, nie przespać nocy, ale ruszam i wbijam się w potworne chaszcze. Przedzieram się, gdzieś tam gubię butelkę z wodą, drapię się wielokrotnie do krwi schodzę i wracam.

-Jest wiosna- powie mi potem Sabine w Tolla- tą ścieżkę utrzymują myśliwi, jest im potrzebna tylko jesienią, więc wiosną i latem zarasta.

Koło czwartej mijam ostatnie miejsca gdzie dałoby się rozbić namiot. Uznaję oczywiście, że jest za wcześnie. Ścieżka właśnie zrobiła się przyzwoita, wyszło słońce. Tuż przed wsią bezskutecznie próbuję wcisnąć się gdzieś i rozbić namiot, ale zupełnie już nie ma gdzie. Tracę tylko czas schodząc nad rzekę (wspaniale wezbraną), skręcam nawet w pominięty wcześniej szlak z Pozzi do Bastelica, najwyraźniej wcale nie poprowadzony asfaltem, ale tam też nie udaje się schować. Biegnę do baru jest zamknięty. Gite znikła, nie został po niej nawet ślad, na hotelu jeszcze daleko od wejścia wisi cennik -150 euro za noc. Ściemnia się, wybieram jakąś przypadkową ścieżkę, na mojej mapie nie widać, że znakowaną i biegnę, jak najdalej od wsi. Rozbijam namiot na maleńkim spłachetku trawki przy samym szlaku, nad samą rzeką. Rano jest oczywiście zlany rosą.

Share
Translate »