Nocowaliśmy pod cytadelą, niezbyt wygodnie, więc zwinęliśmy się bardzo szybciutko. Przebiegliśmy plątaniną uliczek, minęliśmy Stary Port i w jakimś otwieranym właśnie barze dowiedzieliśmy się o mapy. W dzień wszystko szło nam nad wyraz sprawnie. O dziwo, bo Bastia jest mała trafiliśmy na duży i już otwarty sklep- Atlas. Było w nim całe mnóstwo map. Pan za ladą doradził niedaleki Desert des Agriates i powiedział, że za 5 minut jest autobus do Saint Florent. Nie mieliśmy planów więc zgodziliśmy się na ten. Wyposażeni w nową mapę L’Ile Rousse pobiegliśmy na centralny plac, ale nie umieliśmy odszukać przystanku. Wystraszeni, że już nie wydostaniemy się z Bastii (a pociąg do Calvi dopiero o 16-tej!) zdecydowaliśmy się biec na stację. Bastia jest mała i wszędzie jest blisko. Wskoczyliśmy do pociągu nie do końca wiedząc gdzie jedzie i wysiedliśmy w Ponte Leccia. To była pierwsza miejscowość, objęta przez nasze mapy.
Ten pośpiech, być może jeszcze wywieziony z domu zmusił nas do nerwowego krążenia po uśpionej wioseczce ze stacją w szczerym polu (jakieś 800 metrów szosą w prawo jest duży sklep). Nadal nie bardzo wiedzieliśmy gdzie iść. Byliśmy raczej blisko gór, u ujścia doliny prowadzącej do Haut Asco, latem kursują tam taksówki, teraz mogliśmy tylko podziwiać drogowskaz z nieoptymistyczna liczbą 27 i piękne igły Aquiles de Popolasca (z głupoty nie sfotografowałam).
U okropnym upale przeszliśmy kilka kilometrów szosą i nikt nas nie zabrał. Jedyna para, która się zatrzymała powiedziała, że jadą gdzie indziej. Bez nadziei skręciliśmy w boczną drogę prowadzącą w stronę gór. Po kilkuset metrach zatrzymał się pierwszy przejeżdżający samochód. Młody mężczyzna w zagraconej furgonetce przewiózł nas przez cały kanion Asco- piękne miejsce.
Nic oprócz nas nie jechało. Wielokrotnie stawaliśmy żeby przepuścić kozy. Próbowaliśmy troszkę rozmawiać używając mieszanki francuskich i włoskich słów, podpierając się prostym angielskim. Chłopak wyśmiał jakieś fotografujące się dziewczyny w krótkich spodenkach. Po południu zrozumieliśmy co było śmieszne. Korsykę porasta kolczasta makia, spodenki zdecydowanie muszą być długie.
Kilka zakrętasów przed wsią spotkaliśmy pasterza z resztą stada. Chłopak zatrzymał się, a starszy, siwy pan o imieniu Pascal dowiedziawszy się, że jestem z Polski bardzo usilnie dopraszał się przyrzeczenia, że zaproszę tam co najmniej kilka pięknych Polek. Najchętniej blondynek! Obiecałam, bo jeszcze byśmy tam stali… Dziewczyny nasz kierowca zapewniał, że Pascal ma 180 kóz i robi doskonały kozi ser. Najlepszy z konfiturą z fig. Podobno palce lizać :). Łatwo go będzie odszukać. Zagroda półtora kilometra przed Asco. W dół drogi po lewej… może spróbujcie? Panowie nie wyglądali groźnie, ciekawe jakie by mieli miny :).
W Asco zaopatrzyliśmy się w wodę. Z przygodami, ale się udało. Okazało się, że nie mamy butelek, a we wsi były tylko 3, już dawno pozamykane bary. Ostatecznie dostaliśmy flaszkę od pary starszych Francuzów w kempingowym samochodzie. Była dwulitrowa i bardzo solidna, towarzyszyła nam aż do końca.
Rejon Asco to łagodne, porośnięte kolczastymi krzakami pagórki, poprzecinane przez suche kaniony. Tereny bezludne, wiejskie na pierwszy rzut oka raczej niepozorne. Nie doceniłam ich. Pomysł, żeby zrobić zdjęcie przyszedł mi do głowy dopiero kilkaset metrów za wsią, gdzie zeszliśmy w poszukiwaniu znakowanego szlaku.
Wiem, że to bardzo głupie i to co stało się potem odebrałam jako chichot Korsyki.
Ustawiłam się z powagą prawdziwego fotografa… wycelowałam, założyłam filtr, chyba nawet wcześniej wyczyściłam obiektyw. Nacisnęłam migawkę,… a tu klapa. Aparat pisnął. Rozładowały się nowe baterie. Nie wiem czy winne było fotografowanie na wilgotnym statku, biwak nad plażą czy nocny atak zraszaczy. Fakt, że poczułam się oślepiona, pozbawiona jakiejś istotnej części siebie i oczywiście bardzo rozczarowana.
Gdybym od razu doceniła korsykańską wieś, brak baterii ujawniłby się znacznie wcześniej, jeszcze w cywilizacji. Tak pozostało nam tylko iść jak najszybciej do jakiejś większej miejscowości. Zdecydowaliśmy się na fragment ścieżki L’Ile Rousse- Corte, zaznaczonej na mapach i oznakowanej na pomarańczowo, ale bardzo mało uczęszczanej, pozarastanej i dzikiej.
Wspinała się kolczastym zalanym słońcem zboczem, a wyżej przedzierała przez gęsty las. Nazbieraliśmy tam pierwszych kasztanów.
Na mapie była zaznaczona jakaś cabana. Doszliśmy do niej chwilkę przed zmierzchem. To dobry, bardzo wygodny domek. Otwarty i z pięknym widokiem.
Dopiero tam poczułam, że jestem w górach. Zwolnij-pomyślałam – zwolnij i otwórz oczy. Nie ma co gonić za czymś mega niezwykłym, lepiej docenić to, co już się ma.
PS: wszystkie zdjęcia: Jose Antonio de la Fuente