Korsyka 23 cz2 Capo Pertusato-Strada Antica

Pada deszczyk, powietrze jest nieruchome i ciężkie, nasycone zapachem czystków. Pogniecione płatki białe lub fioletowe otulają kropelki rosy. Pamiętam jak pchałam rower piaszczystą ścieżką w makii, w kwietniu kiedy otwierały się pierwsze czystkowe pąki i myślałam, że trzeba przyjechać później, już jak rozkwitną wszystkie. Kiedy to było, zastanawiam się teraz? Jak długo na tę chwilę czekałam? Wychodzi mi, że 25 lat! To był Desert Agriates, północ Korsyki, przez upał, pomyłkę w nawigacji i brak wody nie dojechałam wtedy na Cap Corse. Teraz mam przed sobą miesiąc i nic nie stoi na przeszkodzie żeby to zrobić. Byle bez szos, decyduję, co najwyżej krótki kawałek (podpowiada rozsądek, wiadomo, nie ma już świata bez asfaltu), 5 kilometrów- decyduję i to jest mój cały plan. Z południowego na północny kraniec wyspy. Bez przerw i bez wędrowania bitą drogą.

Wzdłuż klifu prowadzi kamienna ścieżka, przecina szosę, mija kilka samotnych domów i ogrodzoną wysokim płotem latarnię morską z napisem „teren wojskowy”. Dalej jest jeszcze jedna, nieczynna, kopuła stoi na podjeździe świeżo pomalowana na czarno. Za budynkiem ścieżka tu już wąziutka i pozarastana opada bardzo stromo na wybrzeże. Z góry widzę pieczarę i skuloną w niej parę. Zanim zejdę odchodzą, zostaję sama. Cypel jest skalisty i pusty, miejsce oznaczone na mapie jako plaża to grota otwarta z góry, dostępna chyba tylko z morza. Skały są wypolerowane przez wiatr i gołe, na tle turkusowej wody niemal białe. Jest pięknie, cicho, marzę żeby gdzieś rozbić namiot, choć jest wcześnie, ale nie znajduję odpowiedniego miejsca. Inną ścieżką zawracam w stronę Bonifacio. Teraz jestem bliżej morza, za bunkrami, które zostały z wojny skręcam w zarośnięty żleb. W zatoczce tuż nad brzegiem też stoi bunkier. Oglądam go podejrzliwie, wewnątrz bieleją jakieś śmieci- z bliska okazują się butelkami z wodą. Muszą tu leżeć już kilka lat, obrosły pyłem, niektóre pękły. Na podłodze kłębi się równie pozarastana płachta. Prze okienko widzę drabinkę- zejście do wody. Ktoś może przypływał tu na ryby, może pomieszkiwał. Tak blisko miasta, tak blisko wojskowej latarni, w sumie tuż pod nią. „Najciemniej pod latarnią” – tłucze mi się po głowie, więc ignoruję delikatny zapach pleśni, wygładzam fałdy plastiku, odsuwam strzępy butelek i uznaję, że jakoś się zmieszczę.

Słońce zachodzi jaskrawo, Noc jest spokojna i chłodna. Świt błękitny. Prognoza pogody zła, pomimo tego kiedy znów mijam miasto, teraz wypełnione tłumem turystów niebo jest bezchmurne. Znikam w tunelach nadbrzeżnych ścieżek. Prowadzą na cichutkie plaże. Kąpię się kolejno na każdej, choć woda zimna, a brzeg odcięty barykadą z liści, które w słońcu zaczynają fermentować i pachnieć. Woda przezroczysta, pełna rybek i różowych meduz. Ścieżka skalista z widokami na daleki mur gór i wspaniale turkusowe morze. Teraz przed sezonem jest tu pusto, ale porozstawiane na rozstajach zakazy nie zostawiają złudzeń, latem może być tłok. Po południu przecinam drogowy most, dwie restauracje, parking. Tu już są ludzie, próbuję odbić trochę w stronę gór, ale droga, która wybrałam pozarastała i znów ląduję blisko wybrzeża, widzę szosę, widzę pastwisko, nie doceniam solidności płotu. Mur pozarastany jeżynami, przechodzę po gałęziach drzewa. Podrapana, spocona i obklejona patykami, liśćmi, kłębami pajęczyn gnam- byle do wody. Ale już wieczór, w cieniu robi się chłodno, a wszędzie pełno zakazów. Namiotu, nawet biwakowania pod chmurką. Bezmyślnie, intuicyjnie skręcam w górę i trafiam na opuszczoną wieś. Testa. Jeden z budynków jest otwarty, prawdopodobnie użytkowany jako schron, choć dach się sypie, pomieszczenie, które musiało być kiedyś łazienką pozarastały paprocie, wanna jest pełna zielonej od glonów zupy.

Rano znajduję jeszcze kilka domów, pierwsze piętra zamurowano, nie ma dostępu. Na półwyspie jest tylko jedno źródełko, może to powód? Plaża graniczy ze słonym jeziorem. Zdążę się wykąpać zanim pojawi się pierwszy spacerowicz, kobieta krzyczy na mnie i wymachuje rękami, wygraża, kiedy podejdę bliżej zrozumiem, że chodzi o psa. – Nie jest mój- tłumaczę- lata sobie po plaży, nie jest groźny mnie tylko przyjaźnie obwąchał- kobieta milknie, ale nie jest przekonana.

Nad rzeczką jest bar i kemping. Pomimo tego nie udaje mi się zdobyć wody. kemping ogrodzony, obstawiony zakazami wstępu, do baru dopiero wiozą stoliki. Mężczyzna, który z nimi przyjechał patrzy podejrzliwie jak skradam się przez gęste chaszcze żeby zaczerpnąć ze strumienia. Mam filtr.

Wędruję wzdłuż morza aż drogę przetną mi mokradła, których nie da się obejść inaczej niż szosą. Mapa.cz pokazuje wprawdzie ścieżki, ale żadna nie jest przechodnia, pozarastały. Myślę że trudno pójdę do Pianotolli (to najwyżej 2 km asfaltu), ale trafiam na roboty drogowe. Światła, korek, spaliny ktoś reguluje ruch, w asfaltowym kanionie nie zostało ani odrobiny miejsca do przejścia. Zbaczam ostatni raz i wracam. Chciałam dojść do Strada Antica, bez szlaku najwyraźniej nie da się przejść. Ślęczę nad mapą i nie wymyślam nic innego niż droga. Wzdłuż lotniska prawie 7 kilometrów. Od razu na początku padła moja jedyna zasada, bez szos. Jestem tym zdegustowana. Narasta upał, co i rusz mijają mnie samochody (pewnie też omijają korek), ktoś staje i proponuje podwózkę, dziękuję, przyśpieszam, niech chociaż to paskudztwo szybko się skończy.

Według googla w Poggiale jest restauracja. Dziwne, bo to malutka uśpiona wieś szukam jednak, bo nie mam już wody. Okazuje się, że to cukiernia. Nie taka gdzie można coś zjeść, ale malutka wytwórnia pianek i lodów. Pomimo tego dostaję plastikowe krzesełko pod okapem, lody o smaku korsykańskich mandarynek są pyszne, żałuję że nie kupiłam całego litra. Drzwi są otwarte na oścież. Wewnątrz starszy pan uczy dziewczynę zdobienia tortów. Siedzę długo, bo muszę przeczekać burzę i bo to niezłe przedstawienie. Maestro z dumą wygłaskuje kremy szpatułką, bije po łapach za położenie nie tak ozdoby. Nad drogą, piaszczystą i pełną dziur lata orzeł. W górach leje.

Share

Korsyka 23 cz1 Livorno-Bonifacio

Znacie takie uczucie? Jest czas, który można zagospodarować dowolnie, mnóstwo kierunków, w które można (by) pojechać, polecieć.  Niby ideał, niby na coś takiego czekało się przez całe życie, a jednak gdzieś poza zasięgiem woli rośnie pytanie: po co? Dlaczego? Dla kogo?

Uczucia nie są zero-jedynkowe, nie są jednoznaczne, trudno o zadowalający kompromis, a uproszczenia zwykle są kłopotliwe. Bo skoro tylko dla siebie (a nie dla popisu czy na pokaz), skoro po to żeby poczuć, że żyję (i uwolnić się od cywilizacyjnych trucizn, co drażnią mi żołądek i swędzą wysypką) to szkoda  zostawiać ciężki węglowy ślad, zajmować miejsce tam, gdzie i tak jest tłok, wydawać pieniądze, które trzeba będzie potem zarobić (i znów przy tym zużyć surowce, energię, zostawić zanieczyszczenia). Przecież mi tak niewiele potrzeba, znam siebie, przez lata kupowałam najtańszy bilet w góry i zawsze byłam zadowolona. Wystarczy żeby było pusto, bez ludzi, wystarczy możliwość biwakowania (nawet jeśli bywa zabronione). Powtarzam to.  Trochę w tym  zabawy, jak w loterii lub grze w ruletkę. Sądziłam, że pewnie wyląduję w Tuluzie, ale trafiam do Pizy. To niezłe miejsce, z tym że nadal zostaje wybór. Alpy Nadmorskie (można by tam podjechać pociągiem, ale w maju/czerwcu bardzo tam pada), Apeniny- tam z kolei wiosną aż się roi od kleszczy, mąż złapał kiedyś dwadzieścia kilka w jeden dzień podchodząc do kanionu, Sardynia (z tym, że może już być za gorąco) i Korsyka, gdzie byłam już tyle razy.  Bez żalu odrzucam wyższe partie Alp, bo nie chcę nosić raków i czekana.

Samolot z Berlina przylatuje do Pizy wieczorem, z lotniska do Livorno jedzie się 20 minut. Już kiedyś próbowałam zdążyć na nocny prom (i nie wyszło), ale znów próbuję i wynik jest taki sam. Utykam w centrum sporego miasta tuż przed północą i bez rezerwacji noclegu. W jednym z zapchanych hoteli proponują mi nieco tańszy pokój- w zasadzie malutkie mieszkanie, w zaułku cichej uliczki. Zasypiam nadal z dylematem, która z wysp?

I budzę zbyt późno żeby zdążyć na poranne promy, a trzeba jeszcze kupić gaz na dalekim przedmieściu w centrum handlowym, idę tam pieszo i tak ucieka mi kolejna możliwość- Bastia. Teraz najbliższy jest nocny rejs do Golfe d’Arancio, wyjątkowo ekonomiczny, bo za jedyne 18 euro (dla piechura). Uznaję, że widać Los tak chce i beztrosko włóczę się przez całe popołudnie po dzielnicy o nazwie Wenecja, podzielonej siateczką kanałów.  Dobrze jest tak się nigdzie nie śpieszyć. Zjadam lody z czarnego bzu na wspaniałych kraciastych tarasach (bardzo je lubię), obserwuję paradę przebierańców i popisy tancerki zawieszonej na holowanym przez motorówki balonie. Trwają przygotowania do festiwalu, Nowy Fort jest zamknięty, miasto pełne turystów, wysprzątane, relaksujące, kolorowe. Powietrze chłodzi wietrzyk od morza. W Fortezza Vecchia działa cichutka kawiarenka i można łazić po zakamarkach starych murów. Prom jest ogromny, ale pusty, pieszo jest tylko kilka osób. Chyba przez przeoczenie nie zamknięto górnego piętra restauracji, więc wysypiam się wspaniale na kanapie.

Poranek mętny, pada drobny deszczyk Korsyka tonie we mgle Sardynia jest blada i szara, autobus co miał mnie zabrać z portu nie przyjeżdża, więc ustawiam się na wilgotnym poboczu. Dobry człowiek (co pracuje na promie) podrzuca mnie kilometr dalej na rozdroże i znów zostawiając decyzję Losowi, wybieram mniej uczęszczaną z szos. Nic nie jedzie. Myślę już, że utknęłam na dobre, ale przyjżdża Collin.

Dziwnie siedzieć na miejscu kierowcy bez kierownicy,  ciekawie rozmawiać w znanym języku. Szczupły, siwy, jest wydawcą żeglarskiej gazety. Mówi że stanął bo zaintrygowała go moja peleryna, ogromna, jaskrawo pomarańczowa, myślał, że mam na sobie łódź. Zatrzymujemy się w każdej drogiej przystani. Opowiada mi o największych, najdroższych jachtach, też tych odebranych rosyjskim oligarchom, o ich kapitanach, zwyczajach, towarzystwie gdzie bywali królowie. I o koronacji, na którą był zaproszony (wygrał w loterii), a nie pojechał, bo nie chciało mu się wracać z Sardynii. Odwozi mnie do Santa Teresa de Gallura na przystań tuż przed odpłynięciem promu do Bonifacio. I tak sama podejmuje się ostatnia decyzja. Z Santa Teresa mogłam też ruszyć Sentiero Italia na południe i pewnie nawet kiedyś to zrobię, ale raczej w marcu niż w maju. Zerkam w Internet, prognoza pogody sugeruje, że na Korsyce będzie słonecznie i chłodno, ale nic na to nie wskazuje. Pada. Deszcz zalewa ławeczki na pokładzie i wypłasza nas wszystkich do wnętrza. Kawa smakuje (i kosztuje) jak we Włoszech, więc sączę ją skulona pod okapem, aż wygoni mnie dym z e-papierosa.

Nieliczni turyści wyskakują na pokład (pomimo deszczu) kiedy znów pojawia się ląd. Wspaniałe białe wapienne klify wydają się zgaszone i blade. Prom wpływa głęboko w zatokę. Miasto jest śliskie wilgotne, uliczki puste. Mam czas. Łażę, zaglądam na cmentarz, snuję się wśród grobów, które nie przypominają niczego co wcześniej widziałam. Każda rodzina ma tu osobną kapliczkę i aż dziw, że mapy.cz nie zaznaczyły ich jako setki turystycznych schronów…

Pod wieczór lekko się przeciera, więc ruszam na Capo Pertusato- południowy kraniec Korsyki z planem żeby tam zabiwakować.

Share
Translate »