Picos d’Europa- dojazd

teraz mam troszkę więcej czasu więc spróbuję opisać moją listopadową wędrówkę. Lepiej chyba jeśli zajmę się tym, niż myśleniem o bardzo smutnych sprawach…

Dojazd do Santander był prosty. Bilet z Berlina kosztował tylko 20 Euro. Był tak tani, że widząc prognozę pogody zastanawiałam się czy nie polecieć później. Za tydzień, jak się poprawi. Ostatecznie pomyślałam, że trudno. Dam radę. W samolocie spotkałam grupkę Polaków (naszych czytelników jak się okazało), nastawionych jeszcze bardziej optymistycznie niż ja (pozdrawiam!). Lecieli na kilka dni, mając nadzieję, że ta prognoza jest nieprawdziwa. Nie mylili się. Po pierwszym mglistym, tylko lekko deszczowym dniu, który spędziłam leniwie na wybrzeżu (lubię takie skaliste plaże, a z Santander do Dunas de Liencres prowadzi ścieżka), przejaśniło się na prawie dobę, a potem znów niestety zepsuło. Jechałam wtedy pociągiem do Torrelavega ze stacji Bo de Pielagos, w której ostatecznie skończył mi się pieszy szlak (dalej można iść Camino de Santiago, które jednak odchodzi od morza). W Torrelavega złapałam autobus jadący z Santander do Potes i wysiadłam z niego w la Hermida. Kierowca kilka razy spytał czy jestem pewna… Cóż tak za bardzo to wcale nie byłam. Za zamglonymi szybami przesuwał się bardzo piękny kraj. Góry dochodzą tam do samego morza, wiją się rzeki, wtedy -w środku jesieni czerwieniały bukowe lasy, a trawa na wyjedzonych, gładkich pastwiskach była tak zielona, że aż świeciła we mgle. Za Panes szosa wbiła się w kanion, wąski skalisty, bardzo piękny. Wysiadłam przy skręcie do Bejes- jedynym miejscu, które załapało się na kupioną pośpiesznie w Santander mapę. Padało. Na tle skał chwiały się jaskrawożółte drzewa. Dwóch panów z plecakami zapytawszy uprzejmie –¿Dónde vas -wyjaśniło (równie uprzejmie), że do schroniska Caseton Andara idzie się stamtąd więcej niż dzień. Że już nie zdążę. Nie dojdę przed zmrokiem. -Mam namiot- rzuciłam optymistycznie, ale kilometr dalej machnęłam na stopa. Do Bejes jest 5 km i z 500 metrów w górę.

Nie zdążyłam i tak. Po trzeciej zaczął się prawdziwy deszcz. Nie skapująca powoli mżawka, ale ulewa. Strugi wody, wiatr. Mijałam wtedy jakieś budynki. Schowałam się pod daszek myśląc-na chwilę i o 5-tej ostatecznie poddałam. Na mapie wyczytałam, że gdzieś niedaleko była kiedyś stara kopalnia -Minas de Dobrillo. Powinno tam być źródło i ruiny. W jednej z nich rozbiłam sobie wieczorem namiot. Musiała wcześniej służyć jako obórka, bo posadzkę pokrywała warstwa kilkudziesięcioletniego obornika- podobna do mielonej kory, sucha, niepachnąca w sumie zupełnie niezła. Dach przeciekał, ale mój namiot jest mały i udało mi się znaleźć suche miejsce.

Share

znów jestem:)

Wróciłam w nocy. To był dziwny wyjazd. Z wielu powodów inny niż zwykle. Po pierwsze pojechałam w nieznane. Pewnie często wydaje się, że tak robię, ale to pozory. Sporo czytam, mam mapy, miewam po kilka alternatywnych planów, dostosowany do warunków sprzęt. Teraz miałam tylko czas. 25 wolnych dni. Majątek.

Po trudnej Laponii i ciężkiej Islandii marzył mi się luz. Zupełna wolność. Czasem piszecie, że inspirują Was moje wyjazdy, mnie też inspirują Wasze. W tym mieli swój udział Edek Krzyżak i Leśna, która chodzi po niskich górach, sporo odpoczywa, nie śpieszy się. Tak też zrobiłam. Już kiedy wyjeżdżałam w Picos d’Europa leżał śnieg. Nie martwiłam się, bo te góry zaczynają się nisko. W zasadzie wyrastają z morza. Nie wyszłam ponad 1800 metrów, kiedy załamała się pogoda zeszłam na 100. Nie wzięłam zimowego sprzętu, raków, czekana, twardych butów, rakiet. Dzięki czujności Edwarda (jedynej znanej mi osoby, która była już w Picos d’Europa) zabrałam namiot (z lenistwa tylko sam tropik)-słusznie, bo bez niego bym tam zginęła. Miałam też mnóstwo jedzenia. W Islandii bardzo schudłam, a potem po powrocie przytyłam. Nie chciałabym wpaść w efekt jojo typowy dla podróżników, więc w ramach przeciwdziałania postanowiłam jeść. Prawie mi się udało. W wielu wsiach są bary sprzedające pyszny ser, czasem można kupić choriso, największy kłopot miałam z węglowodanami. Owsianka jest tam nieznana, chleba nie jadam. Radziłam sobie zbierając kasztany, ale te nie rosły wszędzie, więc miałam kilka trudnych dla żołądka dni. Ale to inna historia.

Przez cały ten czas w zasadzie łaziłam w kółko tam, gdzie udało mi się znaleźć jakiekolwiek przejście czy szlak. Chociaż marzyły mi się kolejne masywy Gór Kantabryjskich poznałam tylko Picos’d Europa- bo tylko dla nich (objętych ochroną jako Park Narodowy) wydrukowano w miarę szczegółowe mapy. Nisko, tam gdzie udało mi się wejść prawie nie ma znakowanych szlaków. Nawet kopczyków. Jest dzicz, są zwierzęta dzikie i hodowlane, bywają mieszkający tam od wieków ludzie. Nie ma turystów. Często zastanawiałam się jakby to było gdybym zamiast w Kantabrii, Asturii czy Leon nie zmaterializowała się po zmroku w jakiejś odciętej od świata polskiej wsi, poszła do sklepu (bo tu u nas toczy się towarzyskie życie) i zapytawszy dla fasonu czy jest tu jakaś gospoda czy hotel, uspokajała skonfundowanych zorganizowaniem dla mnie noclegu panów – spokojnie nie przejmujcie się, mam namiot. Znacie jakieś miejsce gdzie bym go tu mogła rozbić?

Tam, na końcu świata patrzyłam jak w barze najpierw zapada spokój, a potem na skutek burzy mózgów pojawia się rozwiązanie- na punkcie widokowym, w kościele, w starej szkole… gdziekolwiek. Początkowo bardzo się takich spotkań bałam, biwakowałam w zakazanych krzakach (na terenie parku nie wolno rozbijać namiotu), dyskretnie używałam latarki. Potem zaczęło mnie to bardzo bawić. Ludzie są tam spokojni, gościnni. Wędrowcy prawie nie znani. Być może jeszcze dzisiaj w Oceño, Tresviso, Alles, w Soto de Sajambre, w Camarmeña czy w Saint Romain… w pogrążonych w mroku maleńkich barach panowie, którzy piją tylko kieliszek (bo kto rano nakarmi zwierzęta) obgadują dziwną Polkę i zastanawiają się czy nie wystraszyły mnie czasem wilki, nie dopadł śnieg, czy aby nie marzłam…

Opiszę to jak zwykle po kolei. Picos d’Europa to niesamowite, różnorodne krajobrazy. Wapienne góry przypominające i Dolomity, i Korsykę. Strzeliste, urwiste bardzo strome. Na północy opadające do morza serią równoległych do wybrzeża, skalistych pasm, na południu oparte o pofalowany płaskowyż. Dziwne, bo niemal pozbawione jezior czy rzek- znikających w setkach wszechobecnych jaskiń. Przez to trudne do wyobrażenia. Doliny nie opadają, kończą się gdzieś, znikają jak woda. Na mapie trudno poznać gdzie góra gdzie dół, wszędzie pełno rozpadlin i dziur. Pod skałami błoto, gęste jak dżungla lasy. Dziko, pusto i pięknie. Podobało mi się tam bardzo, chociaż niejednokrotnie strasznie błądziłam, koło namiotu trafiały się ślady niedźwiedzi i wilków, coś na mnie groźnie naryczało nocą.

Share
Translate »