autostopem przez Islandię cz2

W samochodzie było tak ciepło, tak spokojnie, że szybko straciłam kontakt z rzeczywistością. Do tego wjechaliśmy na gruntowy odcinek i widok przez moje okno się ujednolicił. Błoto. Drzemałam, budziłam się na wybojach, raz wysiadłam na jakiejś stacji kupić jogurt. Para, która mnie zabrała nie powiedziała dokąd jadą, ale kierunek był słuszny więc się nie martwiłam. Wysiadłam przy hotelu na końcu błotnistego odcinka. Byłam tak rozespana, że przycięłam sobie palec drzwiami do łazienki- masakra. Musiałam wypić dwie kawy żeby stanąć na nogach. Teraz szczęście już mnie nie opuszczało. Wegańska para z Kanady podrzuciła mnie na jakieś rozstaje. Skręcili w błoto podpuszczeni niepotrzebną mi już rowerową mapą, którą im przed chwilką oddałam. Jeszcze nie znikli kiedy zatrzymała się ciężarówka jadąca w przeciwnym kierunku. Kierowca powiedział, że będzie wracał i że jak chcę mogę się z nim zabrać już teraz. Chciałam oczywiście i przez godzinę zwiedzałam gruntową drogę przecinającą łąki pełne jaskrawych balotów z sianem i koni. Znów lało. W międzyczasie autobus (chyba tylko w Islandii można spotkać autobusy poza asfaltem) urwał mojej ciężarówce lusterko… Kierowca opowiadał o swojej pracy i o poprzednich pracach- ciekawie, bo były ciekawe. Wracał po odwiezieniu ładunków wybuchowych do kopalni (zresztą w Zachodnich Fiordach), wcześniej był wielorybnikiem, dodatkowo współwłaścicielem rodzinnej farmy. Zobaczyłam ją później, kilometry żywo zielonych pól. Po odstawieniu ciężarówki do miasta pomyślałam, że mam dużo czasu i że mogę zboczyć i obejrzeć jeszcze zachodnią stronę Langsjokull. Tak też zrobiłam. Chłopak podrzucił mnie własnym samochodem do Reykholt, stamtąd podjechałam zobaczyć Hraunafossar i dalej na zaznaczony na mapie kemping.

Hraunafossar był niezwykły. Spod pola lawy wyciekała cała duża rzeka. Przez tyle dni szłam przez lawowe pola zastanawiając się gdzie znika woda i teraz to widziałam. Robiło wielkie wrażenie.

Kemping był straszny. Zatłoczony, huczący muzyką, falujący od alkoholu- podobno za chwilkę miał się tam odbyć wielki koncert. Uciekłam, pomimo wycieczki do lodowych jaskiń na, którą chyba mogłabym się rano załapać. Jaskinie były sztuczne (raczej jak kopalnie) więc bardzo nie żałowałam.

Długo szłam szosą, potem zgarnęła mnie para starszych ludzi nie mówiąca w żadnym języku poza islandzkim, chciałam wysiąść przy Hraunafossar, ale z niedogadania pojechałam dalej aż do rozstajów dróg. Przenocowałam na łące, nieco zbyt na widoku, ale bez kłopotów.

Rano znów kawał pieszo, krótkie, sympatyczne podwózki, na koniec chłopak, który do malutkiego auta zgarnął wcześniej dwójkę Amerykanów i teraz dopakował i mnie. Dojechałam tak do Reykjaviku, znacznie szybciej niż się spodziewałam.

Połaziłam po ulicach, poszłam do muzeum fotografii na wystawę o opuszczonych farmach Zachodnich Fiordów- po tym co widziałam na własne oczy bardzo ciekawą. Po południu zgarnął mnie Dariusz wracający niespodziewanie wcześniej z ryb- jakoś tej niedzieli nie brały. Kiedy zadzwonił, że jedzie byłam w kościele na mszy (o dziwo!) odprawianej po polsku. Obok stała para Islandczyków najwyraźniej już przyzwyczajonych, cały kościół tłumnie wypełniali Polacy.

Dariusz i Dorotka nakarmili mnie, odwieźli na lotnisko. Było mi miło się z nimi spotkać. Są tacy spokojni i gościnni. Mieszkają pięknie nad oceanem. Żyją jak chcą.

Już oddałam bagaż kiedy zawołał mnie ktoś z tłumu. Chłopak, który wiózł nas rano autostopem taszczył duży tkaninowy bukłak- Twój?- spytał i rozczarował się kiedy zaprzeczyłam-Musiał być tych Amerykanów-ustaliliśmy wspólnie. Byłam pod wielkim wrażeniem, jadąc rozmawialiśmy o tym, że lecę wieczorem, więc w niedzielne popołudnie przejechał 40 km do Keflaviku żeby poszukać mnie, obcej kobiety…

-Znam tylu fajnych Polaków-powiedział, chyba żeby mnie jeszcze bardziej zdziwić -Kiedyś sporo jeździłem autostopem. W Szkocji jeden Polak zaprosił mnie na obiad do domu. Jesteście takim miłym narodem…

Powinnam się wtedy ucieszyć, ale się przeraziłam… czyżby ci wszyscy mili, gościnni… wyjechali?

Share

autostopem przez Islandię cz 1

Zostały mi jeszcze dwa dni i trochę ponad 500 km do Reykjaviku. W informacji turystycznej spytałam o autobusy (nie było) i o samolot (ponad 100 Euro-uznałam, że to za drogo). Pogoda zaczęła się właśnie poprawiać więc ruszyłam przez Isafjordur w kierunku odległego o kilka kilometrów rozwidlenia dróg. Jechało sporo samochodów, ale szło mi się dobrze więc nie machałam. Pomyślałam, że zacznę za miastem. Niestety spotkała mnie klęska. Pierwszy raz w życiu nic nie złapałam. Machałam i machałam do wieczora, stanęły nawet 2 osoby- obie jadące na lotnisko. Drogi opustoszały, jeśli nawet ktoś jechał pokazywał, że tylko kawałek. W międzyczasie rozpadał się deszcz. Przy pierwszym prysznicu schowałam się do pobliskiego Bonusa, potem sklep zamknięto i została mi tylko peleryna z biegiem czasu coraz mniej skuteczna, coraz bardziej lodowata i wstrętna. Koło 10-tej zatrzymał się jakiś pan i powiedział, że już stąd dzisiaj nie ruszę. Ludzie kręcą się tylko lokalnie, nikt nie wyjeżdża w trasę nocą. Przez chwilę dzwonił do swoich kolegów- kierowców ciężarówek, ale niestety byli gdzieś w drodze. Ostatecznie odwiózł mnie na kemping. Musiałam wyglądać jak zmokła kura, bo w recepcji natychmiast dostałam kawę- bezpłatnie, a rano widziałam, że ludzie za nią płacili.

Nadal lało. Jadalnia była zatłoczona, na miejsce na stołku czekało się chyba z godzinę, wszędzie suszyły się kurtki i skarpety, a największy stół dumnie okupowała grupa backpackersów kopcąca skręty, popijająca z kolejnych butelek, skupiona wokół prowodyra, który teatralnym szeptem opowiadał o swoich wyczynach i niczym szaman udzielał współplemieńcom natchnionych rad. Co nieco moim zdaniem płytkich, jako że młodzieniec ów nie oddalił się ani na krok od szos. Kiedy przyszłam w środku nocy (do toalety) nadal tam trwali.

Rano atmosfera ciągle była nieprzezroczysta, ale stoły wolne więc spokojnie zjadłam. Namiot ociekał, lało, żałowałam że od razu po wyjściu z łodzi nie poszłam na drugi kemping (w mieście), na którym podobno za tę samą cenę można było przenocować pod dachem.

Ruszyłam w deszcz i mokłam na szosie chyba z godzinę. Potem zabrała mnie starsza pani jadąca z lotniska. Przyleciała z Reykjaviku. Podwiozła mnie 11 km, złapałam ją przed rozstajami więc wsiadając zdecydowałam się na mniej popularną drogę- na długim fragmencie gruntową. Pani była urocza, bardzo miła. Po drodze opowiedziała mi z dumą, że w jej wsi (niemal już wyludnionej) osiedlili się niedawno Polacy i proszę sobie wyobrazić- mają dzieci! Wypakowując mnie podała mi płaszcz i z troską ułożyła go na moim plecaku.

Padał prawie poziomy deszcz. Długo nic nie jechało, pierwszy budzący nadzieję samochód zatrzymał się tuż obok i wypluł dwóch wczorajszych Francuzów. Wypoczętych i bardzo zadowolonych, bo zanocowali w mieście- pod dachem.

Chwilkę pogadaliśmy. Wiało, zacinało. Było koło zera. Francuzi słysząc, że ja do Reykjaviku postanowili odejść dalej (czyli puścić mnie przodem). Była to heroiczna decyzja. Czułam się niemal jak Kate Winslet na Titanicu, jeszcze gorzej machając potem dwóm skulonym sylwetkom z suchego, ogrzanego samochodu. Odmachali. -Życzę szczęścia- mruknął pod nosem mój kierowca…

Share
Translate »