Alpy Nadmorskie cz13

Nie mogę powiedzieć, że poranek mnie rozczarował. Był koniec września, prawie październik. Typowa jesienna pogoda. Można się tego było spodziewać, ale oczywiście byliśmy zdziwieni. Padało, wiało, przymarzało. Widoki były marne. Szlak niewidoczny i do tego zimne śniadanie. Po namyśle, tym razem krótkim zdecydowaliśmy, że trochę zejdziemy. Przez 12 dni trzymaliśmy się powyżej 2000 metrów, więc znaliśmy już najwyższe partie gór. W taką pogodę nie spotkałoby nas tam nic więcej niż śliskie kamienie.  Niżej we mgle pojawiały się chociaż jakieś rośliny, a droga wprawdzie niezbyt ciekawa opadała ostatecznie do schroniska. Mieliśmy nadzieję, że zostawiono nam salę zimową, że tam usiądziemy, że coś ugotujemy. Długo schodziliśmy starym wojennym traktem, jakich mnóstwo w tych górach. Nic fascynującego, ale w tych okolicznościach nie przeszkadzało nam.  Czym niżej tym było cieplej, ale mgła gęstniała i widoków było coraz mniej. Przy stawie udało nam się znaleźć odnogę szlaku prowadzącą do schroniska, niestety trafiliśmy na zamknięte budynki i pomyśleliśmy, że to nie tu. Zeszliśmy kawałek, wróciliśmy, policzyliśmy centymetry na mapie. Dalej. Jeszcze ze 200m. Znów trafiliśmy na zamknięte budynki. Wyglądały jak restauracja. Była nawet nie najgorsza wiata. Przez chwilkę kusiło mnie żeby tam ugotować, ale przecież zaraz schronisko…

Już odchodząc wypatrzyliśmy znaczek CAI na tylnych, też zamkniętych drzwiach. To jednak nie była restauracja. Nici z sali zimowej. Z Rifugio de Alexandris Foches a Laus prowadzi w dół jezdna gruntowa droga. Zeszliśmy nią. Padał śnieg. Gdzieś poniżej 1800m zrobił się ciapowaty i miękki, a jeszcze niżej zamienił w deszcz. Długo szliśmy ciemnym lasem. Dopiero nad potokiem pojawiła się odrobina światła, a za nią zamglony widok na wieś. Na mapie było tu schronisko San Bernolto. Postanowiliśmy zobaczyć czy w rzeczywistości też jest. Zeszliśmy do budynków, przeszliśmy kawałeczek asfaltem, którym płynęła też błotnista rzeczka zbierająca krowie kupy z pól. Mokrzy, lekko zdołowani podeszliśmy pod zamknięte drzwi i zobaczyliśmy stertę jajek…

Hmm… niby na deszczu, a jeszcze w całkiem suchych papierkach. W tym budynku ktoś musiał być. Zapukałam i okazało się, że tak. Schronisko było nieczynne, para która w nim pracowała już spakowana. Zamykano je, ale pozwolono nam tam troszkę posiedzieć. Dostaliśmy obiad (bardzo dobry, chociaż z zamrażalnika), dokupiliśmy troszkę potrzebnych rzeczy. Podsuszyliśmy się troszkę przy ogniu. To bardzo miłe miejsce. Cieszyłam się, że je znaleźliśmy. Właściciel dobrze mówił po hiszpańsku i bardzo dobrze znał góry. Doradził nam gdzie iść w ciągu kolejnych dni i ostrzegł przed załamaniem pogody. Już na wysokości 1500 metrów miał spaść śnieg i to od razu pół metra. Baliśmy się tej prognozy każdego kolejnego dnia.

Tymczasem wyszliśmy na deszcz i ruszyliśmy przeciwległym zboczem na przełęcz Passo de Larousa. Do podejścia było 800 metrów, niby nie dużo, ale też nie nic. Znakowana ścieżka wdrapywała się stromym zboczem. Z mgły co i rusz wynurzał się jakiś garb, który przez chwilkę wydawał się przełączą, potem nikł i ustępował miejsca kolejnemu. Pan z Bernolto radził zejść do wsi. Pogoda nie miała się już poprawić, a schroniska miały być bez wyjątku zamknięte. Podobno w tym rejonie sale zimowe otwierane są dopiero w listopadzie. Dlaczego? Nie udało nam się dowiedzieć.  Tymczasem szliśmy w górę więc z deszczu zrobił się mokry śnieg, a potem śnieg. Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Chociaż jeśli się nad tym zastanowić szczęście i rozum raczej nie chodzą w parze. Jak można mówić o szczęściu w sytuacji kiedy się wszystko zaplanowało? Przemyślało? Opanowało? Przewidziało?  Szczęście miewają tylko ryzykanci. Tego popołudnia trafiło się też i nam.

Przestało padać. Zejście, chociaż strome było oznakowane i nawet nie bardzo śliskie,  a schronisko Migliorero miało salę zimową. Nie mogłaby być zamknięta, bo jest w niej alarmowy telefon.

Nie robiliśmy sobie nadziei więc odkrycie sali bardzo nas ucieszyło. Schodząc widzieliśmy wielki, malowniczo położony budynek nad pięknym stawem. Wokół było pod dostatkiem namiotowych trawek. Szłam powoli. Wolę iść niż siedzieć, a i tak nie poszlibyśmy już dalej w dół. Nie śpiesząc się obeszłam staw drugą stroną niż Jose, dłuższą, ale ładniejszą. Przechodząc rzekę z przyzwyczajenia stanęłam żeby nałapać do butelki wody. Z górki zbiegał Jose machając rękami.

-Jest wszystko i sala i woda! Mamy raj!

Nocą chmury przeleciały dalej, a świeżo ośnieżone góry oświetlił księżyc. Gdyby wcześniej nie padało na pewno nie byłoby aż tak pięknie.

 

Share

Alpy Nadmorskie cz12

Rano otulała nas mgła. Gęste, nieprzezroczyste mleko. Z trudem odszukaliśmy ślad ścieżki, z jeszcze większym jej zakręt. Długo schodziliśmy przez rude łąki, porośnięte rzadko karłowatymi modrzewiami, też już rudziejącymi. Wszystko było wilgotne, obwieszone kroplami, lepkie. Mgła przerzedzała się tylko na tyle żeby zerknąć na kilka metrów. I zapamiętać, potem zgęszczała i znów nie widzieliśmy prawie nic. Udało nam się dotrzeć do rzeki i rozpoznać rozwidlenie szlaków. Był nawet znak. Co prawda nie w interesującą nas stronę, ale przynajmniej wiedzieliśmy, że to tu. Tu trzeba odbić i iść wzdłuż strumienia w górę. Błąkaliśmy się po tym podejściu przez jakiś czas. Szlak nie był znakowany, kopczyki liche, chaotyczne i prowadzące kilkoma wariantami. Mgła lekko się przerzedziła przy małym stawku, potem znów pojawiała się i znikała po to żeby ostatecznie odsłonić nam widok z wysokiej otoczonej murem gór dolinki. Fantastyczny. W ciągu kilkunastu minut pojawił się fragment błękitnego nieba, a nam udało się wysuszyć namiot. Wiało okrutnie, ale tym razem było nam to na rękę. Szybciej sechł.

Bez znaków, ale i bez problemu odszukaliśmy właściwą przełęcz. Prowadził do niej znakowany szlak schodzący trawersem z grani. Dobrze widoczny. Można było nim iść z Passo Tesine, ale wtedy nie byłoby gdzie spać. Paso dei Buc było tylko szczerbą w grani. Podejście łatwe, zejście wyjątkowo strome. Gdyby ktoś (pewnie wojsko) nie przygotował tam ścieżki w żaden sposób nie dałoby się zejść. Szliśmy zygzakiem, bardzo wąską półeczką w wielkiej ekspozycji. Na samej górze przez chwilkę pojawiło się okno w niebie i aż nas zamurowało! Chmury gęste i mięsiste jak cukrowa wata przewalały się przez ostrą grań tuż na wprost nas. Niezwykły, bardzo dramatyczny widok. Niezapomniany.

Widowisko trwało tylko kilka minut. Zresztą i tak musieliśmy zejść. Idąc w dół, we mgłę mieliśmy nadzieję, że taka sama sytuacja powtórzy się na kolejnej grani tej, którą przez moment podziwialiśmy, ale kiedy tam dotarliśmy otaczała nas wilgotna, szara wata, bardzo daleka (pod każdym względem) od malowniczych białych pasm. Wiatr siekł po oczach lodem, a my byliśmy już mocno zmęczeni. Pomiędzy graniami przetrawersowaliśmy kamienistą dolinkę z dobrze zachowanym bunkrem. Schodził stamtąd znakowany szlak. Tam gdzie poszliśmy były tylko kopczyki, które na domiar złego skończyły się znienacka w środku stromego stoku. Przed nami piętrzyło się kamienne pole. Urwiste, ruchome, zatopione we mgle. Bloki obrosły lodem i zrobiły się nieprzyjemnie śliskie. Widoczność nadal prawie zerowa, wichura i nadchodząca noc. Wyciągnęliśmy mapę ( ryzykując jej porwanie) i wyszło nam, że gdyby iść wprost przed siebie, po poziomicy za kilkaset metrów dojdziemy do „grubszego” szlaku, który powinien być znakowany. Nie było wesoło. Poruszaliśmy się na wyczucie, tak, jak było najłatwiej i o dziwo wyszliśmy wprost na szlakowy znak- dobrze widoczny zbitek drogowskazów. Do zmroku było jeszcze z pół godziny, ale mieliśmy dość wrażeń na jeden dzień i zamiast szukać wojskowych ruin (troszkę powyżej nas) zeszliśmy kawałek wyraźną, wojenną drogą i rozbiliśmy namiot nad małym jeziorkiem. Pomimo wiatru udało nam się nawet ugotować barszcz. Szpilki wbite w przerośnięty trawą grunt trzymały, podłoże było wygodne i miękkie. Wcale nie było nam źle, chociaż wichura wyła jak oszalała. Było też ciepło. Cieszyliśmy się, że nie nocujemy przy ruinach, na nieosłoniętym niczym wygwizdowie. Rano okazało się, że wiatr zmienił kierunek. Duło z doliny i nasz namiot porósł gruby lód.

Share
Translate »