Biwaczek był wygodny i ciepły. Ciasny, przytulny zaopatrzony w różne dobra najwyraźniej hojnie tu wnoszone przez jednodniowców, głównie herbaty, słodycze, było nawet troszkę alkoholu. Wymieniliśmy rumianek (z polskimi napisami) na owsiankę (z holenderskimi) i dorzuciliśmy kilka świec. Wichura, która zwykle kiedy sypialiśmy w namiocie cichła nocą, teraz wyła bez skrępowania przez cały czas. Rano to się nie zmieniło. Nic dziwnego, byliśmy na grani do tego bardzo wysoko. Biwaczek pomalowano na czerwono i na tle błękitnego nieba pomimo zaawansowanego wieku wydawał się nam bardzo piękny. Gorzej wyglądały wojskowe ruiny. Baraki (bez okien i dachów), resztki dróg. Cześć z nich widzieliśmy nocą, ale teraz w jaskrawym świetle robiły smutne wrażenie. Opuszczone, zaniedbane, tak jakby nikt nie mógł się zdecydować co z nimi zrobić. Trudno nam było sobie wyobrazić żołnierzy stacjonujących tak wysoko zimą, ale kilka godzin później odkryliśmy jeszcze kilka budynków, znacznie wyżej. Te na 2550 m npm wydawały się przy nich „luksusowe”.
Poszliśmy szlakiem (czy raczej składanką znakowanych i nieznakowanych dróg) opisanym nam przez chłopaka z Refugi Bozano. Wojenna droga wdrapała się na strzelistą ścianę piętrzącą się ponad obozowiskiem i zagubiła wśród kamiennych pól na prawie płaskim szczycie. Nie mieliśmy problemów z orientacją, bo prowadziły nas kopczyki. Tuż pod wierzchołkiem zeszliśmy na trawers biegnący do kolejnej przełączki, ponad gładką doliną porysowaną zygzakiem ścieżki. Na południu góry opadały łagodnie i pod bardzo rozświetlonym niebem widzieliśmy delikatną falistą linię- wybrzeże. Na zdjęciu został z tego tylko cień. Horyzont rozpływał się w mgiełkach. To ponad 70 km.
Tego dnia przeszliśmy tylko przez kawałek Francji. Na przełączce, od włoskiej strony bardzo stromej minęliśmy kolejny wojenny barak i długo schodziliśmy trudnym wysokogórskim terenem. Woda pojawia się dopiero na końcu balkonu. Kiedy tam usiedliśmy na chwilkę minęła nas dziewczyna z malutkim plecakiem. Widocznie to, co powiedział nam chłopak z Bozano ( że wszystkie schroniska po włoskiej stronie są już nieczynne) nie było jednak całą prawdą. Rzeczywiście nocą widziałam w dolinie jakieś światła, a szosą przejechał samochód.
Doszliśmy tylko do schroniska Questo. Miało piękną salę zimową- zostawiono je otwarte prawie całe. Jadalnia, a do spania spory wyłożony materacami strych. Piękne miejsce, a wokół same strome ściany. Gdybyśmy poszli jeszcze kawałek nie było by nawet pewności czy znajdziemy wodę i jakikolwiek kącik na namiot. Był też inny problem. Trudniejszy do rozwiązania. Moje buty zaczęły się rozpadać. Gwoździki, z których byłam tak zadowolona kilka dni temu (wyskrobując nimi stopnie w lodzie) obluzowały się i powypadały. Obcas ukruszył się, a z boku zrobiła się wielka dziura. Przekopaliśmy całe schronisko szukając jakichkolwiek narzędzi czy kleju. Znaleźliśmy szafę pełną kapci, a wśród nich całkiem sensowne buty, niestety w rozmiarze 44. Pomimo tego, że był w nich wielki luz całkiem serio zastanawiałam się czy ich nie zabrać. Przeważyła myśl, że pewnie są czyjeś. Higieniczny problem był do rozwiązania, miałam goretexowe skarpety… Myśl, że trzeba się jednak było skusić prześladowała mnie przez cały kolejny dzień, ale to później. Tymczasem przegrzebaliśmy nasz składzik śmieci i łamiąc przy okazji nóż (ten, który ważył tylko 13 gramów) wypchałam pusty w środku obcas moich zrujnowanych butów niepotrzebnymi foliowymi woreczkami. Co jakiś czas trzeba było je poprawiać (wyłaziły), ale szło mi się teraz znacznie wygodniej i równiej.
Drugi obcas ukruszył się następnego popołudnia, ale wtedy nas i te (być może) bezpańskie buty dzieliło już kilka godzin marszu i pasmo wysokich gór…