Alpy Nadmorskie cz9

Biwaczek był wygodny i ciepły. Ciasny, przytulny zaopatrzony w różne dobra najwyraźniej hojnie tu wnoszone przez jednodniowców, głównie herbaty, słodycze, było nawet troszkę alkoholu. Wymieniliśmy rumianek (z polskimi napisami) na owsiankę (z holenderskimi) i dorzuciliśmy kilka świec. Wichura, która zwykle kiedy sypialiśmy w namiocie cichła nocą, teraz wyła bez skrępowania przez cały czas. Rano to się nie zmieniło. Nic dziwnego, byliśmy na grani do tego bardzo wysoko. Biwaczek pomalowano na czerwono i na tle błękitnego nieba pomimo zaawansowanego wieku wydawał się nam bardzo piękny. Gorzej wyglądały wojskowe ruiny. Baraki (bez okien i dachów), resztki dróg. Cześć z nich widzieliśmy nocą, ale teraz w jaskrawym świetle robiły smutne wrażenie. Opuszczone, zaniedbane, tak jakby nikt nie mógł się zdecydować co z nimi zrobić. Trudno nam było sobie wyobrazić żołnierzy stacjonujących tak wysoko zimą, ale kilka godzin później odkryliśmy jeszcze kilka budynków, znacznie wyżej. Te na 2550 m npm wydawały się przy nich „luksusowe”.

Poszliśmy szlakiem (czy raczej składanką znakowanych i nieznakowanych dróg) opisanym nam przez chłopaka z Refugi Bozano. Wojenna droga wdrapała się na strzelistą ścianę piętrzącą się ponad obozowiskiem i zagubiła wśród kamiennych pól na prawie płaskim szczycie. Nie mieliśmy problemów z orientacją, bo prowadziły nas kopczyki. Tuż pod wierzchołkiem zeszliśmy na trawers biegnący do kolejnej przełączki, ponad gładką doliną porysowaną zygzakiem ścieżki. Na południu góry opadały łagodnie i pod bardzo rozświetlonym niebem widzieliśmy delikatną falistą linię- wybrzeże. Na zdjęciu został z tego tylko cień. Horyzont rozpływał się w mgiełkach. To ponad 70 km.

Tego dnia przeszliśmy tylko przez kawałek Francji. Na przełączce, od włoskiej strony bardzo stromej minęliśmy kolejny wojenny barak i długo schodziliśmy trudnym wysokogórskim terenem. Woda pojawia się dopiero na końcu balkonu. Kiedy tam usiedliśmy na chwilkę minęła nas dziewczyna z malutkim plecakiem. Widocznie to, co powiedział nam chłopak z Bozano ( że wszystkie schroniska po włoskiej stronie są już nieczynne) nie było jednak całą prawdą. Rzeczywiście nocą widziałam w dolinie jakieś światła, a szosą przejechał samochód.

Doszliśmy tylko do schroniska Questo. Miało piękną salę zimową- zostawiono je otwarte prawie całe. Jadalnia, a do spania spory wyłożony materacami strych. Piękne miejsce, a wokół same strome ściany. Gdybyśmy poszli jeszcze kawałek nie było by nawet pewności czy znajdziemy wodę i jakikolwiek kącik na namiot. Był też inny problem. Trudniejszy do rozwiązania. Moje buty zaczęły się rozpadać. Gwoździki, z których byłam tak zadowolona kilka dni temu (wyskrobując nimi stopnie w lodzie) obluzowały się i powypadały. Obcas ukruszył się, a z boku zrobiła się wielka dziura.  Przekopaliśmy całe schronisko szukając jakichkolwiek narzędzi czy kleju. Znaleźliśmy szafę pełną kapci, a wśród nich całkiem sensowne buty, niestety w rozmiarze 44. Pomimo tego, że był w nich wielki luz całkiem serio zastanawiałam się czy ich nie zabrać. Przeważyła myśl, że pewnie są czyjeś. Higieniczny problem był do rozwiązania, miałam goretexowe skarpety… Myśl, że trzeba się jednak było skusić prześladowała mnie przez cały kolejny dzień, ale to później. Tymczasem przegrzebaliśmy nasz składzik śmieci i łamiąc przy okazji nóż (ten, który ważył tylko 13 gramów) wypchałam pusty w środku obcas moich zrujnowanych butów niepotrzebnymi foliowymi woreczkami. Co jakiś czas trzeba było je poprawiać (wyłaziły), ale szło mi się teraz znacznie wygodniej i równiej.

Drugi obcas ukruszył się następnego popołudnia, ale wtedy nas i te (być może) bezpańskie buty dzieliło już kilka godzin marszu i pasmo wysokich gór…

Share

Alpy Nadmorskie cz8

Remondino leży na 2500 metrach. Na tej wysokości nocą był silny mróz. Wiało i rano dość długo nie chciało nam się wychodzić. Cywilizacja rozleniwia. Na zacisznym, pełnym materaców i koców stryszku trudno było sobie wyobrazić jak to możliwe, że dotąd sypialiśmy w namiocie, i że nawet byliśmy z tego zadowoleni. Budynek Remondino jest nowoczesny, dość ładny. Interesująco i rozrzutnie przeszklony, pełen oznakowań, które w praktyce nie na wiele się zdały. Do końca nie odkryliśmy gdzie właściwie jest toaleta i chyba nie tylko my, bo wyglądając o świcie ujrzałam samotnego faceta sikającego pod samym murem. Higieniczne problemy jakoś uczepiły się tego miejsca i z biegiem czasu nie znikają z mojej pamięci. Schodzenie z trzeciego piętra nocą było przykre. Drabina długa, zimna i stroma. Wiatr porywisty. Włażąc po lodowatych stopniach nie mogłam powstrzymać myśli czy ktoś czasem nie skorzystał z toalety wprost z podestu i co w takim razie popryskał…

Wydostanie się z plecakami też nie było łatwe i jeszcze długo nie mogliśmy darować niedomyślnemu architektowi. Co on sobie w zasadzie wyobrażał? Że do zimowej sali przychodzą ludzie bez plecaków? A co gdyby ktoś był gruby?

Nadal nie mieliśmy zamiaru opuszczać wysokich gór. Kontynuowaliśmy kropkowaną ścieżkę prowadzącą po bardzo stromym stoku do kolejnego schroniska. Drogowskaz zapowiadał 3 godziny, ale podejrzewaliśmy, że będzie dłużej. Początek nie był trudny, pole wielkich kamiennych bloków delikatnie pobielonych przez szron, dalej nietypowy trawers, przecinający bardzo strome trawki i fragmenty skalnych płyt. Najtrudniejsze miejsca ubezpieczono linami. Ścieżka trzymała się blisko grani przecinając kolejne żebra. Widoki były dalekie i piękne chociaż tylko na jedną stronę. Za najbardziej okazałym grzbietem wyjrzeliśmy do skalnego kotła, na którego drugim końcu wypatrzyliśmy malutkie, czerwono pomalowane schronisko. Wydawało nam się, że to niedaleko, w rzeczywistości byliśmy w połowie drogi. Do budyneczku, z bliska równie ładnego jak to, co sobie wyobraziliśmy idąc dotarliśmy już po południu. Rifugio Bozano było jeszcze otwarte. Były ciastka, a sympatyczny chłopak bez problemu pozwolił mi podłączyć ładowarkę (oczywiście, przecież mam energię ze słońca!). Posiedzieliśmy na tarasie z godzinę. Słońce grzało tam prawie jak latem (ale nie od rana-powiedział nam chłopak- rano mam cień i dopiero przed chwilką rozmarzała mi woda w kranie), widoki były bardzo piękne. Po drugiej ruszyliśmy w dół z zamiarem dojścia do biwaku Guilgia. Widzieliśmy go od rana – kropeczkę na przeciwległej grani. Do zmroku zostało nam 4,5 godziny i tyleż widniało na szlakowym znaku. Wiedzieliśmy, że nie zdążymy przed nocą, ale była pełnia, a my mieliśmy dobre latarki. To nie jest trudna trasa. Szlak schodzi pięknym cyrkiem- jednym z najładniejszych miejsc jakie widziałam tym razem, przechodzi przez dno ciemnej doliny i zaczyna się wspinać pełną zakosów wojenną ścieżką. Po przeciwległym zboczu wędrował wieczorny cień. Śledziłam go jakby to był wyścig. Przez długi czas wygrywaliśmy. Byliśmy szybsi od Słońca. Jeszcze w chwili kiedy ostatnie promienie dotykały dna pięknego cyrku miałam wrażenie, że je wyprzedzamy, że dotrzemy na grań, a więc i do biwaku zanim Ziemia odwróci się tyłem do światła. Potem wszystko zżółkło. Skały robiły się pomarańczowe, przeszły w róż, a nad grzbietem, którym przeszliśmy rano wzeszedł księżyc. Cień przyśpieszył i w ciągu kilkudziesięciu minut zrobiło się zupełnie ciemno. Byliśmy jeszcze na stoku, na stromym, ale nietrudnym podejściu. Wcześniej ubraliśmy się cieplej więc uzbrojeni w latarki podeszliśmy spokojnie na zbocze. Z grani widzieliśmy morze świateł. Płaskie, jaskrawe chyba nieskończone. Sprawdziłam telefon i przez chwilkę, tak długo jak widzieliśmy światła miałam też sieć. Potem stok się wypłaszczył, ścieżka zeszła w płytką dolinkę zalaną przez staw. Nasze latarki wymacały w mroku jakieś zabudowania więc stanęliśmy i obejrzeliśmy je. Musiały być chyba wojskowe. Wzdłuż jeziorka, a potem ponad kolejnym ciągnęła się kamienna droga. Szlak do biwaku zboczył z niej po kilkuset metrach i bardzo szybko zobaczyliśmy też sam biwak. A w zasadzie jego łunę. Długo nie mogliśmy zrozumieć co to. Budyneczek, który nie mógł być przecież duży świecił z daleka jak silna lampa. Podejrzewaliśmy, że jest w nim jakaś huczna impreza, ale okazał się pusty. Blask zresztą zgasł kiedy podeszliśmy bliżej. Jego źródłem był księżyc odbity w świeżo malowanym dachu. Ktoś musiał wyremontować biwak dosłownie kilka dni wcześniej. Nadal pachniało rozpuszczalnikiem. Drzwi były jeszcze lepkie od farby i trudno je było otworzyć. Na zewnątrz rozpaczliwie wył wiatr. Skrzył się mróz, a nam, szczęściarzom znów udało się nocować pod dachem!

 

Share
Translate »