blaknące wspomnienia

Przepraszam, jeśli to się Wam wyda nudne. Już kiedyś wspomniałam Wam o moich próbach tworzenia fotograficznych opowieści bez słów. Jedna z nich, pierwsza, którą „napisałam” znalazła się w Inspiracjach Szerokiego Kadru (to świetny portal o fotografii). Nie zauważyłam tego od razu, bo w Kwarku był ostatnio straszny młyn. Kiedyś Wam tej historii nie pokazałam, wkleiłam tylko link. Teraz publikuję razem z tekstem, którym ją przy okazji opatrzono. Rzadko mam okazję usłyszeć jakakolwiek opinię na temat moich zdjęć, więc tym bardziej się cieszę.

Projekt „Blaknące wspomnienia” to piękny, nastrojowy zestaw zdjęć podkreślających osobisty aspekt fotografii górskiej, związanej z długimi wędrówkami – zwłaszcza samotnymi. Autorka łączy tu fotografię kreacyjną (choć czy tak naprawdę nie każda fotografia jest kreacyjna?) z pejzażami, tworząc własny język wypowiedzi, który wykracza poza ramy powierzchownych zachwytów nad malowniczymi krajobrazami. Gratulujemy!

To wyróżnienie sprawiło mi chyba najwięcej radości w tym roku. Z dwóch powodów- często przeglądam Szeroki Kadr, zwłaszcza Inspiracje i drugi chyba ważniejszy-dowiedziałam się, że moje poszukiwania bardziej osobistego sposobu przedstawiania krajobrazu są zrozumiałe. To troszkę tak, jakbym uczyła się nowego (bardzo egzotycznego) języka i udało mi się przeprowadzić konwersację z „tubylcami” :)

Share

Alpy Nadmorskie cz7

I znów lodowaty poranek z powietrzem klarownym od mrozu. Nad szczytami gonitwa chmur, na stawie fala. Szkoda, że bez odbicia. Kiedy się w końcu zwinęliśmy (niezbyt tym razem pośpiesznie) wyspa na stawie wynurzyła się już z cienia, ale była pod światło i pod wiatr więc to zdjęcie mi zupełnie nie wyszło. Ignorując zbiegający w dolinę Haut Boreon szlak przeszliśmy na oznakowany żółto trawers prowadzący do Refuge Cougourde. Było jeszcze otwarte, tak na pół gwizdka. Dwaj panowie się właśnie zwijali, ale znaleźli chwilkę żeby zrobić nam kawę i przełączyć generator tak, żebym mogła podładować baterie. Nie wiem na czym polega problem, ale najwyraźniej rzecz nie jest bardzo prosta. Podarowano mi tylko 20 minut- dla bezpieczeństwa z minutnikiem. Odnalazły się też dwa ostatnie kawałki tarty z jagodami (wczorajsze, więc w cenie jednego), o którym to cieście (reklamowanym w każdym z mijanych schronisk) Jose marzył już od kilku dni. Osłonięty od wiatru taras, śpiew ptaków (jak to w lesie) i słońce… Do tego najważniejsze, dowiedzieliśmy się jak pójść dalej górami nie schodząc do dróg i wsi. Szlaku nie było na mapie, ale panowie ze schroniska narysowali go nam tak dokładnie, że pomimo mgły trafiliśmy bez wielkich kłopotów. Najpierw wprost do góry za schroniskiem, przed stawem ( Sagnes) w lewo, nadal stromo w górę, potem trawers, wypłaszczenie, malutkie stawki, niewielka przełęcz, spore jeziora (Les Lacs Bessons). Dalej musicie przejść przez rzekę… tu się na chwilkę pogubiliśmy. Wlazła na nas chmura i oblepiła tak gęsta mgła, że chwilami nie widzieliśmy nawet stawu stojąc tuż nad jego brzegiem. Lekko padało. Obejrzeliśmy rzekę niemal po omacku. Wpadała w kanion i jedyne miejsce gdzie dałoby się ją łatwo przekroczyć było tuż przy samym jej początku. Przeszliśmy wciąż widząc na mniej więcej metr. Potem wypatrzyliśmy kopczyk. Dalej wdrapywaliśmy się na górę, sama w sumie nie wiem jak. Kiedy wydostaliśmy się na troszkę bardziej płaską łączkę chmury rozwiały się lekko, a potem długo ocierały o nas pokazując bardzo piękne widoki. Na skale obok opalał się koziorożec. Widział nas, ale to mu nie przeszkadzało. Kiedy odchodziliśmy podeszły jeszcze dwa.

Nad Francją gromadziły się burzowe chmurska, przez resztę dnia uciekaliśmy im i ostatecznie zostały za nami. Przeszliśmy jeszcze przez dwa grzbiety, niewiele pomiędzy nimi schodząc (trawersem obok jeziorek Baisette) i dołączyliśmy do ścieżki podchodzącej z południa na Col de Mercantour. Dalsza droga jest znakowana. Nieregularne czerwone placki prowadziły nas początkowo poszarpaną moreną, a dalej wpuściły w dziki wysokogórski teren wiodący mniej więcej po płaskim (czyli nieustannie w górę i w dół) aż do żlebu opadającego do Rifugio Remondino. Z Col de Mercantour można było też zejść w dolinę, ale tego staraliśmy się unikać. Były chwile, że żałowałam. Trawers po zboczu Cima de Brocan i Il Bastione był męczący i bardzo długi. Trudniejszy niż wcześniejsze nieznakowane szlaki, chociaż być może tylko tak mi się wydawało. Byłam zmęczona, tego przejścia nie ma na żadnej mapie i nie byłam pewna gdzie uda nam się nim dojść. Tuż przed zachodem słońca dotarliśmy do zaznaczonej kropkami (czyli trudnej) ścieżki opadającej z Colle de Brocan. Do Remondino zeszliśmy już prawie o zmroku, podziwiając z góry resztki światła ozłacające francuskie chmurska. Burza nie przeszła przez grań. Noc była gwiaździsta, mroźna i wietrzna. Ucieszyliśmy się bardzo z sali zimowej. Nawet dwukrotnie. Najpierw, kiedy udało nam się ją odnaleźć na strychu (przy prowadzącej do niej drabinie jest strzałka), a drugi kiedy Jose wymyślił jak się tam dostać z plecakiem. Ja się już prawie poddałam…Ewakuacyjne drabiny otoczono okrągłą barierką zbyt ciasną na objuczonego wędrowca i jedynym sposobem przechytrzenia jej okazało się założenie naszego bagażu na brzuch. Niby nic, ale do pokonania były aż trzy piętra, drabina lodowata i całkiem pionowa, a do tego ten upiorny wiatr. Zupełnie mi się nie chciało wychodzić, więc temu schronisku zawdzięczam też brak nocnych zdjęć…

Share
Translate »