Norwegia cz13- promy

Pozostałe nam ostatnie półtora dnia przeznaczyłyśmy na powrót do Bergen. W Geiranger wsiadłyśmy na prom do Hellesylt (240 koron /os), turystyczny i wypełniony po brzegi. Rzeczywiście wąski, skalisty i pełen wodospadów Geirangerfjord był piękny. Stateczek podpływał blisko ciekawych miejsc, przewodnik pokazywał i omawiał wodospady i ukryte wysoko na zboczach opuszczone farmy. Zafascynowany tłum nie odrywał oczu od aparatów. Niektórzy z fotografujących robili piorunujące wrażenie- najbardziej podobała mi się panienka z wielkim hiperzoomem, która wdrapawszy się na jakieś skrzynie cykała z zapałem wszystko jak leci błyskając przy tym uparcie lampą (uroki pełnej automatyki, co ciekawe wcale nie była odosobniona…). Ja oczywiście też próbowałam robić zdjęcia. Fotografowałam na jak najkrótszym czasie żeby zminimalizować rozmycie wywołane prędkością promu, niestety bardzo szybkiego, więc ostrość jest dyskusyjna. Rejs trwał tylko 40 minut. Po drodze dopadł nas deszczyk i pogoda zaczęła się psuć.

W Hellesylt zrobiłyśmy błąd idąc najpierw po zakupy do sklepu.  W międzyczasie odjechały wszystkie samochody. Poczekałyśmy na kolejny prom, ale zjechały z niego tylko 3 kempingowce… Klapa. Jakiś pan widząc nasze niepowodzenia poradził nam żeby wyjść wyżej na biegnącą wzdłuż fiordu główną szosę. Pokazał nawet dogodne miejsce- tuż pod wielką zasłaniającą deszcz skałą. Rzeczywiście jeszcze zanim ustawiłyśmy się tam wygodnie zatrzymał się chłopak w zagraconej furgonetce. Instruktor raftingowy w wieku naszych synów. Ucieszyłyśmy się bardzo, bo już chodziły nam po głowie myśli o zostaniu na noc na kempingu i pojechaniu do Bergen autobusem. Był tylko jeden i rujnował cały dzień, ale padało i byłyśmy już mocno zmęczone.

Chłopak okazał się świetnym źródłem informacji. Ostatecznie zamiast wysiąść w Skei przy znanej nam już drodze E39 pojechałyśmy z nim aż do Songdal skąd (jak po drodze sprawdziliśmy w internecie) odjeżdżał rano szybki prom do Bergen. Cena biletu tylko nieznacznie przekraczała cenę autobusu padało, a droga pomiędzy Skei i Songdal- przez przełęcze wokół Jostedalsbreen jest piękna. Chłopak powiedział, że w Songdal jest kemping, a nawet gdyby go tam nie było żeby się rozbić tam gdzie powinien być i już. Jakkolwiek pokrętnie by to nie brzmiało zrobiłyśmy dokładnie to, co powiedział. Kemping prawdopodobnie nie działał już od kilku lat. Brama stała otworem, toalety przeciwnie. Nigdzie nie znalazłyśmy kranu. Kiedy ja walczyłam z namiotem- rozstawiając go dyskretnie na prawie suchym żwirku za jakimś domkiem (wszędzie indziej wyrosła trawa po pas) Lidka pobiegła do  sklepu i zdążyła kupić dwie butelki wody. Była prawie jedenasta.

Padłyśmy natychmiast i wstałyśmy jeszcze przed świtem. Prom miał odpłynąć koło siódmej, nie byłyśmy pewne czy go znajdziemy, ale poszło nadzwyczaj prosto. Odpływał z pomostu na plaży gdzie kąpałam się w lipcu zeszłego roku. Prawie w centrum. Bilety kupuje się już na promie. Cena za dwa okazała się znacznie niższa niż za kupowane pojedynczo (poradził nam to pan sprzedający bilety) ostatecznie zapłaciłyśmy niecałe 1000 koron. Sporo, ale ta podróż była wyjątkowo piękna. Krajobrazy zupełnie bajkowe i w przeciwieństwie do poprzedniego promu, który „pokazał” nam świat, który już znałyśmy- podobny do wielu norweskich dolin i jezior, płynąc Sognefjordem i przesmykami wzdłuż wybrzeża zobaczylyśmy coś zupełnie dla nas nowego.

Prom pokonał ponad 300 km w niecałe 6 godzin. W Songdal wsiadłyśmy tylko my, samotny rowerzysta i para z wózkiem rozmawiająca po czesku, ale po drodze wielokrotnie przybijaliśmy do maleńkich porcików- często zwykłych pomostów przypominających te do łowienia ryb, gdzie wsiadało po jednej, dwie osoby więc mający ok 120 miejsc stateczek prawie się na koniec wypełnił. Większość pasażerów wyglądała na miejscowych. Ktoś wiózł do Bergen doniczkę z kwiatem, pewnie trzymanym w jakiejś hytte przez lato, ktoś inny jakieś niezidentyfikowane graty. Pan w barze serwował tanią kawę (20 koron), a za oknami przesuwały się pasma malowniczej mgły. W toalecie była ciepła woda więc umyłyśmy się jako tako ( pod tym względem kemping bardzo nas rozczarował). Generalnie prom bardzo nam się spodobał. O wiele bardziej niż ten słynny z poprzedniego dnia.

Wczesnym popołudniem wpłynęliśmy do portu w Bergen wprost na Targ Rybny.

Share

Breheimen-Reinheimen cz12 Herdalen

W porannym słońcu żal nam było opuszczać nasz piękny ostatni biwaczek.  Teraz- już tak blisko końca żałowałyśmy, że nie posłyszmy jednak do Geiranger.  Pewnie by się jednak udało…

Oglądając się na oddzielającą nas od Geirangerfjord grań zeszłyśmy powolutku na dno doliny. Ostrożnie, bo znów było ślisko i stromo. Czym niżej tym było cieplej, na dole dopadł nas upał. Wykapałyśmy się w strumyku, zjadłyśmy, założyłyśmy czyściejsze ciuchy i wylizane po drodze przez kózki zeszłyśmy do ślicznej wioseczki- Herdalen. Wyglądała jak zadbany skansen, ale w chatkach nadal mieszkali ludzie. W kawiarence urządzonej w jednej z zagród spotkałyśmy pracujących tam przez lato Polaków (pozdrawiamy!). Fajnie mieli, oprócz smażenia naleśników opiekowali się wielkim stadem kóz i ambitnie chodzili po górach. Pogadałyśmy chwilkę i z zamiarem złapania stopa zaczęłyśmy schodzić gruntową drogą. W sumie mogłyśmy pójść ścieżką.  Biegła drugim brzegiem rozlewisk i spotykała drogę już za dużym pięknym jeziorem. Dolina zaczęła tam gwałtownie opadać, a nas zaczął męczyć upał. Nic dziwnego, nie byłyśmy przyzwyczajone.

Na szczęście udało nam się złapać stopa. Para francuskich rowerzystów w samochodzie kempingowym podwiozła nas na dół do fiordu. Z przystani promu zjeżdżało akurat mnóstwo samochodów i pierwszy, na który machnęłyśmy zabrał nas do Geiranger. Poszło tak szybko, że aż nam było żal. Droga łącząca Tafjord i Geirangerfjord jest na całej długości bardzo piękna. Aż się prosiło żeby stanąć, albo zwolnić, chociaż na chwilę.

Hmm… przywykłyśmy się do całkiem innego tempa…:)

Share
Translate »