Breheimen- Reinheimen cz11 Kaldhusdalen

Pogoda z dnia na dzień robiła się coraz lepsza. Rano widziałyśmy jeszcze resztki mgieł- za nami, nie tam dokąd chciałyśmy iść. W cieniu nadal było chłodno, ale błękitne niebo zapowiadało piękny dzień. Wyszłyśmy wcześnie. Szlak prowadzący do Kaldhusdalen pojawia się w lesie już za zakrętem asfaltowej drogi. Doszłyśmy tam poganiając spore stado owiec. Zdecydowanie niechcący. Zwierzaki nie pomyślały żeby zejść z szosy tylko zbiegały kawałek i czekały, a potem powtarzały ten proceder coraz bardziej i bardziej przerażone. Z ulgą skręciłyśmy do wilgotnego, oślizłego i zarośniętego lasu. Istna dżungla pełna mokrych paproci, tojadów i skrzypów po pas. Ścieżka wąziutka, niemal niewidoczna podłoże gąbczaste i nasiąkłe- nic dziwnego przez całą noc padał deszcz. Dość długo szłyśmy w cieniu, a kiedy pojawiło się słońce las zaczął gwałtownie parować. Byłyśmy już nisko w dolince opadającej do Tafjord. To zupełnie inny klimat niż odsłonięte wietrzne płaskowyże. Ta dolina podobnie jak Utladalen, którą pamiętałam sprzed roku, była wilgotna, ciepła i niewiarygodnie zielona. W wąskim, ciasnym tunelu szybko zrobiło się nam gorąco zwłaszcza, że szlak wcale nie był łatwy. Strome zbocze pełne oślizłych skalnych bloków pozarastanych przez las. W połowie stoku trafiłyśmy na częściowo rozsypaną chatkę, w której od biedy dałoby się przenocować, ignorując zachwianą podłogę i ryzykownie przekoszony dach. Kiedyś musiała tu być farma z długim i niełatwym dojściem.

Dalej pojawiły się bagna, które nie opuściły nas (czy może nie odpuściły nam..) już do końca. Na grzbiecie trafiłyśmy na łączkę z pięknym widokiem na Tafjord i śladami ogniska. Mogłaby być niezłym miejscem na biwak, gdyby nie była aż tak podmokła. Woda wyciskała się przy każdym kroku, nie było nawet gdzie usiąść. Dalej robiło się coraz gorzej. Szlak był naprawdę ciężki. Buty mokre. Nad nami chmary komarów. Dziki, niemal nie widujący ludzi las, pełen zadziwiających roślin- najpiękniejsze były chyba łany wielkich skrzypów wśród paproci i karłowatych brzózek.  Wszystko wybujałe, pełne owadów, soczyste, jaskrawozielone i mokre. Robiło wielkie wrażenie, ale poczułyśmy ulgę wychodząc na szosę. Prowadziła do schroniska Kaldhusseter (a nawet jak się okazało dalej).

Miałyśmy nadzieję na ponowne zobaczenie mapy, ale Kaldhusseter nie działa już od roku czy dwóch-teraz  to schronisko samoobsługowe. Zabudowania z kłódkami kilku klubów. Najzabawniejsze były w tym toalety- rządek solidnie pozamykanych sławojek… no bo co by to było gdyby obcy z AST zechciał wejść do kibelka DNT… porażka i profanacja :)

Norweskie kluby są dla mnie niewyjaśnioną zagadką. Trudno mi zrozumieć, że sąsiadami Norwegów są Szwedzi, którzy na wsiach nadal nie zamykają drzwi- bo w sumie po co?

Posiedziałyśmy chwilkę przy zewnętrznym stoliku, wykorzystałyśmy kosz na śmieci (był bez kłódki, a pod budynki da się podjechać samochodem), odpoczęłyśmy i zdecydowałyśmy się przejść jeszcze przed wieczorem na drugą stronę grani. Nie do końca tak jak zaplanowałyśmy w Bismo. Nasz pomysł dojścia pieszo do Geiranger wydał nam się teraz zbyt ryzykowny. Wymagałby kolejnego przejścia przez bagna i śnieg. Do tego całkiem bez mapy. W zamian zdecydowałyśmy się dojść do Herdalen oznakowanego na mapie interesującą gwiazdką.

Pomimo sporego podejścia poszło nam wyjątkowo szybko. Szlak przebił się przez fantastycznie ukwiecone łąki i gęsty lasek, wyszedł na bagnisto-skaliste hale i ostatecznie wdrapał na częściowo zaśnieżoną grań. Szłyśmy potem długo wśród mniej lub bardziej rozmarzniętych stawów, przelazłyśmy małą rzeczkę w bród i dziwnym trafem całkiem niezmęczone rozbiłyśmy namiot na progu doliny. Robiło się już ciemno, a takie strome zejścia bywają czasochłonne. Przez cały dzień nie spotkałyśmy na szlaku nikogo. Ogromna różnica w porównaniu z Veltdalen

 

Share

Breheimen-Reinheimen cz10 Zakariasdam

Nocą padało, a poranek był wilgotny i mglisty. Czasem dopadał nas drobny deszczyk, czasem chmara wygłodzonych komarów. Czym niżej tym było ich więcej, za to nieliczni podchodzący doliną ludzie z reguły zawracali. Szłyśmy spokojnie przez łączki i kładki na bagnach wśród coraz bardziej okazałych drzew. Panująca w górach zima przeszła w wiosnę i lato. Pojawiło się mnóstwo kwiatów. Kiedy mijałyśmy na chatkę DNT- w przeciwieństwie do ogromnego schroniska Rendalsetter (ominęłyśmy) malutką i śliczną pogoda znienacka się poprawiła i zrobiło się bardzo ciepło. Usiadłyśmy na chwilkę przy zewnętrznym stoliku żeby zjeść i rozebrane nagle prawie do rosołu ruszyłysmy bardzo popularnym szlakiem nad Zakariasdam. Udało nam się zboczyć na kawałku na jakąś bezludna ścieżkę, a potem wykąpać (to w sumie zbyt duże słowo) w spienionej górskiej rzece- na brzegu miała kamienne wanny z troszkę cieplejszą wodą. Na tym nieuczęszczanym fragmencie trasy pierwszy raz w życiu widziałam kolekcjonującą muchy rosiczkę. Niżej rzeka opadła ogromnym wodospadem do zaporowego jeziora Zakariasvatnet. Trawers jego brzegu po stromym zwalisku kamiennych bloków zajął nam sporo czasu. Pogoda wykorzystała go żeby się zepsuć. Zdążyłyśmy się tylko rozłożyć przy piknikowym stole na parkingu kończącym szlak, kiedy dorwał nas ulewny deszcz. W ciągu kilku minut znikły prawie wszystkie samochody, a my uciekłyśmy na opustoszałą werandę informacji AST. Solidny dach bardzo nam się spodobał. W toalecie- tuż obok był prąd, a obok śmietnika stała porzucona butla z gazem pasująca do naszego palnika. Lekko zardzewiała, ale udało się ją nakręcić. Postanowiłyśmy ugotować co się tylko da. Deszcz padał i padał, my jadłyśmy i piłyśmy bez ograniczeń… baterie ładowały się w toalecie i niespodziewanie zrobił się wieczór. Nie chciało nam się już stamtąd ruszać. Okoliczne trawy ociekały, po górach snuły się mokre mgły. Pomyślałyśmy, że wstaniemy rano i nadrobimy stracony czas… albo, że nie nadrobimy i trudno. Jakoś wcale nie wydawał nam się zmarnowany…

 

Share
Translate »