Breheimen-Reinheimen cz7 Bismo

Paradoksalnie tego dnia, kiedy nie czekało nas nic trudnego- tylko spokojne zejście, pogoda postanowiła być piękna. Był weekend, zeszłyśmy dość nisko wiec już po godzinie spotkałyśmy pierwszych podchodzących ludzi. Później minęła nas grupka jeźdźców, jeszcze niżej rodziny z wiaderkami- nie miałyśmy pojęcia po co. Przyroda miała ponad miesiąc opóźnienia. Jagody dopiero kwitły, nie było ani grzybów ani malin. Dopiero znacznie dalej, w lesie znalazłyśmy pierwsze poziomki i kilka kępek maślaków. Czym niżej tym było cieplej. Zabawnie było mijać ubranych tylko w T-shirty ludzi, nieświadomych co ich spotka wyżej. My nadal miałyśmy na sobie czapki i kurtki, nie wierząc tej zaskakującej łaskawości pogody.

Na parkingu, który okazał się całkiem malutki zastałyśmy pakującą się do wody międzynarodową grupkę kajakarzy. Marne szanse, że ktoś będzie jechał w dół. Z gapiostwa poszłyśmy dalej drogą gubiąc pozostawiony na drugim brzegu szlak. Szło nam się całkiem przyjemnie. Las szumiał, pachniały sosny, a w łanach rozbuchanych (wszystko na raz!) kwiatów pojawiły się łączki dojrzałych poziomek. Zbierałyśmy ile się dało. Jedzenie już nam się prawie skończyło więc zabrałyśmy się i za maślaki. Miałyśmy już uzbierany spory worek, kiedy minął nas jadący pod górę samochód. Ledwo zdążył opaść kurz auto pojawiło się znów, tym razem jadąc w naszym kierunku. Machnęłam, starszy pan zatrzymał się uprzejmie. My oczywiście wsiadłyśmy. Miałyśmy szczęście. Niewinnie wyglądająca na mapie polna droga prowadząca do szosy (płatna, dlatego taka pusta) musiała mieć z kilkanaście kilometrów. Z pewnością zajęłaby nam kilka godzin.

Początkowo miałyśmy zamiar jechać do Lom. Na naszej przeogromnej mapie wszystko wyglądało na bardzo bliskie. W rzeczywistości było jednak znacznie gorzej. Po krótkiej rozmowie z naszym kierowcą zdecydowałyśmy się pojechać do Bismo- najbliższej, położonej u wylotu doliny miejscowości. Pan Kierowca zapewnił, że jest tam informacja i sklep, a tego najbardziej nam brakowało. Nasza decyzja chyba go ucieszyła. Podwiózł nas uprzejmie pod tani sklep. Z ciekawości i bez wielkiej nadziei zapytałam czy może jest tu też jakiś kemping. To ucieszyło go jeszcze bardziej. Powiedział, że tak, na końcu ulicy ma tu przyjemny kemping, nie dla namiotów, ale na pewno znajdzie dla nas jakieś miejsce. Nie wyglądał na właściciela niczego dużego. Wyobraziłyśmy sobie jakąś łączkę za stodołą, ale w sumie było nam wszystko jedno. Byle dało się jakoś umyć.

Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, kiedy objuczone zakupami, dźwigając dodatkowo naszą torbę pełną maślaków wyszłyśmy wprost na ogromny i nowoczesny kemping pełen wielgachnych kempingowców. Cały teren był w suchym sosnowym lesie zarośniętym gęsto maślakami… Hmm..

Jeszcze ciekawsza była cena za namiot (Lidka sprawdziła potem w internecie takiej pozycji wcale tam nie nie ma). Otóż zapłaciłyśmy tylko 75 koron (czyli około 30-tu złotych) za namiot i dwie osoby. Kemping Bispen w Bismo- gdybyście tam byli jest wygodny, spokojny i o połowę tańszy niż w Lom.  Podobnie dużo tańszy jest też pobliski sklep. Przesiedziałyśmy potem sporo czasu w kuchni. Fajnie było tak sobie bez żadnych oporów podgrzewać i gotować… Woda pod prysznicem była płatna. 10 koron za jakieś 5 minut. Lidka zabrała całą garść monet…

Do rana naładowały mi się wszystkie baterie. Maślaki wyrzuciłyśmy.

Share

Breheimen- Reinheimen cz6 Lundadalen

Rano pogoda wyglądała lepiej niż nocą. Wiatr zmienił kierunek i tylko co jakiś czas mijał nas przelotny deszcz. Wstałyśmy wcześnie, ugotowałyśmy wygodnie w toalecie, z przyjemnością spakowałyśmy suchutką pałatkę. Zapomniałam o tym wspomnieć, ale na środku rozlewiska, kilkaset metrów od schroniska minęłyśmy wieczorem samotny namiot. Ciekawe byłyśmy czy ktoś w nim jest. Nie dziwiło nas bardzo, że nie wychodził na zewnątrz wieczorem- pogoda zupełnie nie zachęcała. Dziwiło, że rozstawił swój biwak w wodzie i na straszliwym wygwizdowie. Może wyjątkowo lubił samotność, może tak jak my nie miał klucza i wkurzało go DNT, a może zachował przepisową odległość od domów- ponad 150 m? Nie miałyśmy okazji go spotkać, więc tylko sobie pogadałyśmy. Człowiek widziany w bezludnych górach automatycznie staje się bardzo ciekawy.

Już prawie wychodziłyśmy kiedy przed namiocik wyszła jakaś grubo ubrana osoba i chyba bez wielkiej nadziej próbowała odpalić na wietrze potężny benzynowy palnik- tak mi się wydawało. Z daleka widziałam imponująco wyglądające błyski i bezradne skulenie ramion. Podeszłabym żeby powiedzieć o otwartej toalecie, ale ten ktoś nawet nie zerknął w naszą stronę. Dzieliło nas ponad 300 metrów błota. Nawet nie wiem czy nas w ogóle zauważył (czy zauważyła- jakoś mi się wydawało, że to kobieta). W dół doliny prowadził lekko nadtopiony ślad. Idąc nim przeszłyśmy (po śnieżnym moście) wezbraną groźnie rzekę i skupione żeby się bardzo nie zmoczyć zeszłyśmy z progu doliny przez cieknące z lodowców rozlewiska nad ogromne błękitne jezioro. Trudno zrozumieć co kierowało samotnym człowiekiem. Nas jeziorem było sporo w miarę zacisznych i prawie suchych biwakowych miejsc- porażająco lepszych niż to, które sobie wybrał i znacznie cieplejszych. Dolina poszerzyła się i wiało w niej już znacznie mniej niż w przypominającym tunel aerodynamiczny zwężeniu gdzie postawiono Trulsbu.

Czym dalej tym było lepiej chociaż przez wiele kilometrów trzymałyśmy się jednego poziomu- brzegu jeziora. Szlak oczywiście wcale nie był płaski. Niewidoczna i marnie oznakowana ścieżynka wiła się bezładnie w górę i w dół, czasem wdrapując na zarośnięty jagodami i mchem, pełen zamaskowanych dziur stok, czasem schodząc na piaszczyste plaże.

Na końcu jeziora, ale na przeciwległym brzegu stało kilka kolorowo pomalowanych hytte. Widziałyśmy tam jakiś ludzi. Podejrzewałam, że używana przez nich ścieżka jest szybsza i wygodniejsza niż nasza, ale pokonanie rzeki w tym miejscu było już niemożliwe. Od czasu jak przeszłyśmy po śnieżnym moście zasiliło ją mnóstwo lodowcowych potoków i zrobiła się naprawdę potężna. Szłyśmy więc swoim brzegiem aż do późnego popołudnia wypatrując prawdopodobnego (ale nie zaznaczonego na mapie) mostu. Był. Jeden z tych rozstawianych tylko na lato zbudowano, czy raczej powieszono troszkę poniżej błękitnego domku postawionego na drugim brzegu- gminnego schroniska z jeszcze innym systemem kluczy niż DNT. Troszkę niżej stały dwie, chyba prywatne chałupy. Lundadalen się cywilizowało. Zeszłyśmy jeszcze kilkaset metrów, żeby uzyskać przepisowy dystans i rozbiłyśmy namiot w jakimś w miarę zacisznym miejscu tuż pod stromym stokiem. Nocą chwycił mróz i było przejmująco zimno. Zrobiłam tylko jedno zdjęcie (wschód księżyca) i uciekłam do cieplutkiego namiotu.

Wcześniej, wieczorem przeszłam jeszcze długi kawał doliną i wdrapałam się na skały z widokiem ma całe Lundalalen. Gdybym zeszła jeszcze kawałeczek odkryłabym niezamknięty na żaden klucz, stary pasterski szałas. Minęłyśmy go dopiero rano.

 

Share
Translate »