Breheimen- Reinheimen cz5 Trulsbu

Rano przez jakiś czas nie mogłyśmy dojść do tego jaka jest pogoda. Otaczała nas sucha mgła. Niby paskudnie i szaro, ale przecież nie deszczowo. Na szczęście chmura, która utknęła w naszej dolinie okazała się pięknym barankiem. Czasem przebijało się do nas światło, a kilka razy pojawił też widok. Sytuacja poprawiała się w ciągu dnia. Już w trakcie trawersu jeziora Illvatnet zobaczyłyśmy kawał błękitnego nieba, w południe dopadł nas nawet upał. Powinniśmy się chyba ucieszyć, ale silne słońce zawsze oznacza miękki śnieg więc nasza radość nie była długa.

Nad Illvatnet zeszłyśmy ze znakowanej ścieżki i wybrałyśmy narysowany na mapie kropeczkami – nieznakowany szlak. Tak nam się w każdym razie wydawało. W rzeczywistości zgubiłyśmy pierwszy fragment i odnalazłyśmy kopczyki dopiero na piętrze doliny. Potem gubiłyśmy je wielokrotnie. Większość z nich była malutka i stara, a całą trasę pokrywał głęboki śnieg. Mijając kolejne zamarznięte jezioro odkryłyśmy na jednym ze znaków fragment czerwonej literki T. Szlak musiał być kiedyś znakowany. Postanowiłyśmy go odbudować. Kopczyki naszej produkcji nie były tak okazałe jak te stawiane przez DNT, ale patrząc wstecz widziałyśmy je z bardzo daleka więc każdy z naszych następców będzie miał teraz znacznie łatwiej niż my. Trasa była urozmaicona i piękna chociaż bardzo zimowa. Zrobiłyśmy przerwę nad ślicznym błękitnym stawem. Lidka inaczej sobie wyobrażała wakacje nad jeziorem… :(,  zgubiłyśmy rękawiczki ( z powerstretch pro- to ja okazałam się taką gapą- może ktoś z Was zechce pojechać tam z ekspedycją ratunkową i je odnaleźć? :)), zjadłyśmy, wypiłyśmy…, wdrapałyśmy się na łagodną przełęcz, popatrzyłyśmy na dość strome zejście i nasz wspaniały nastrój znienacka znikł.

Nie to żebyśmy miały jakiś techniczny problem. Nic tylko zjechać na dno. Kłopot w tym, że w ogromnej masie śniegu pokrywającej przeciwną stronę grani (na mapie wyglądającej na skraj lodowca) zginęły jakiekolwiek znaki. Ostatnim śladem czyjejś bytności na tym bezludziu były wbite w śnieg wierzbowe witki na samej grani. Dalej długo, długo nic. Potem rozległy balkon z resztkami błękitnych stawów i zwałami zlodowaciałego śniegu kończący się pionowym urwiskiem.

Próbowałyśmy wszystkich możliwych zejść. Godzinami wydeptywałyśmy w coraz miększym śniegu kolejne prawdopodobne ścieżki natykając się znów na urwisko. Nic dziwnego- tak zwykle wygląda brzeg lodowca. Wylizany gładki próg. Ani zejść ani obejść, a na horyzoncie morze brzydkich chmur pełne podejrzanie granatowych jęzorów. Byłoby prościej gdybyśmy miały mapę, ale w paczce wydrukowanych fragmentów ten jeden z jakiegoś powodu zaginął i została nam tylko kartka z poglądową mapką wydrukowaną w jakiejś egzotycznej skali- 1;250 000…

Przez chwilkę zrobiło się dramatycznie, ale Lidka uparła się spróbować jeszcze bliżej lodu i szybko okazało się, że miała rację. Na nietkniętym, bezkresnym śniegu pojawiły się wierzbowe witki! Trzymałyśmy się ich ja rzep psiego ogona. Może nawet z większą determinacją. Nasz balkonik szczelnie wypełniła chmura, a widoczność spadła do kilku metrów. Brak szczegółów, wszystko przecież białe na białym. Jedynym kolorem jaki wypatrzyłyśmy był błękit nadtopionego lodu, na który witki „weszły” bez śladu wahania (były najwyraźniej zimowe),  a my z pewną nieśmiałością i na ile się nam udało bokiem. Szlak dotarł na skraj urwiska, wybierając jakiś jego słaby punkt. Nie było wcale bardzo stromo. W mokrej mgle przechodzącej w coraz silniejszy deszcz zeszłyśmy ostrożnie aż do dna doliny, na którym stał solidny drogowskaz. Uff…

Dalej jeszcze ponad godzinę wzdłuż ogromnych i gęstych jak oznakowanie pasa startowego kopczyków w gmatwaninie płatów śniegu, rozlanych rzek i skał. Mgła zwilgotniała i zrzedła i nisko, na kolejnym progu doliny pojawiły się dwie drewniane chatki- Trulsbu. Nie robiłyśmy sobie złudzeń, że są otwarte, ale jedna miała sporą werandę. Zawsze to coś.

Druga, mniejsza okazała się potem przytulną toaletą. Było przynajmniej gdzie ugotować, bo na zewnątrz szalał obrzydliwy wiatr. Rozbiłyśmy nasz namiocik na deskach werandy chociaż wydawało się to niemożliwe. Oparta na kijkach konstrukcja wymaga solidnego wbicia wszystkich szpilek, a my nie wbiłyśmy ani jednej. Naciągi udało nam się pomocować do podłogi, do ścian, do pozawieszanych na sznurkach kamieni i zaklinowanych w szczelinach drewienek… Wszystko to oparło się dmuchającej z dna doliny wichurze i przetrwało dzielnie przez całą noc.

PS: patrząc teraz na spokojnie na mapę widzę, że z oznakowanej witkami przełęczy wcale nie trzeba było schodzić. Kropeczki ciągną się dalej granią, po lewym skraju lodowca Holabreen okrążając (najprawdopodobniej) zdradziecko miękki, leżący na podejrzanie nadtopionych stawach śnieg. Jedyne pocieszenie, że ominęło nas w ten sposób około 300 metrów podejścia.

Share

Breheimen-Reinheimen cz4 Nordstedalseter

Lało przez całą noc. Zwinęłyśmy mokry namiot i ubrane we wszystkie nieprzemakalne warstwy powlokłyśmy się ociekającą doliną pogrążoną w strzępach wilgotnej mgły. Do schroniska Nordstedalsetter według mapy było niecałe 4 km, ale zejście zajęło nam prawie dwie godziny. Teren był podmokły i grząski, pełen płatów nadtopionego śniegu i porozlewanych szeroko rzek. Posiedziałyśmy potem pod dachem z godzinę. Przejaśniło się więc wyszłyśmy ugotować. Lidka próbowała zamówić coś do jedzenia, ale aż do wieczora serwowano tam tylko słodkie gofry- żadna z nas takich rzeczy nie jada więc wyszłyśmy z naszą maszynką na wiatr. Nie spieszyłyśmy się w kąciku jadalni ładowały nam się baterie. Dobra pogoda utrzymała się niecałą godzinę. Nasz namiot akurat wysechł, my zjadłyśmy, a lampka w ładowarce zaczęła zmieniać kolor. Znów ubrane we wszystkie warstwy wyruszyłyśmy długą doliną wzdłuż pięknie błękitnego stawu w firankach drobnego deszczu. Po lewej zostało urwiste zejście z Arentzbu, którym dotarłam tu w lipcu zeszłego roku. Teraz chyba niedostępne, całe zbocze pokrywał poodklejany miejscami śnieg. Nie rysował się na nim żaden ślad, ale być może w razie potrzeby znalazłoby się jakiejś obejście. Miałam nadzieję, że nie trafimy na żadne podobne stromizny. Z opisu pani w schronisku trasa, którą wybrałyśmy była mało popularna, bo upiornie długa. Mapa pokazywała ok 40 km, a po drodze było tylko jedno, bezobsługowe zresztą schronisko. Nie wybrałyśmy najkrótszego przejścia przez Middalen, bo wydało nam się mało ciekawe- dnem doliny wiła się jakaś droga.

W zamian przedzierałyśmy się przez kilka godzin przez mokre krzaki z mętnym widokiem na skraj lodowca. Po południu przejaśniło się trochę. Rozbiłyśmy namiot na kamienistej łączce jakąś godzinę przed Ilvatnet. Nie chciało nam się już dłużej iść, chociaż być może wyżej, bliżej progu doliny byłoby troszkę mniej wietrznie. Z trudem udało nam się ugotować jedzenie w jakimś zakamarku skał. Wiało jak oszalałe, a nad okolicznymi szczytami przelewały się płaty niskich chmur. Fascynująco to wyglądało. Byłyśmy najwyżej na 1300 m npm, ale wydawało się, że dużo wyżej. Żadnych roślin tylko porosty i mchy. Płaty śniegu i pozamarzane stawy, a nad tym wszystkim dość daleki, ale dobrze widoczny jęzor lodowca- Breheimen.

Share
Translate »