Idąc wieczorem do schroniska miałam zamiar zejść ze znakowanego szlaku i odszukać ścieżkę ,w sumie donikąd, czyli taką, którą musiałabym wrócić, ale prowadzącą w ciekawe fotograficznie miejsce. Nad jezioro Austdalvatnet, do którego wpadał lodowiec. Na mapie lód dotykał lustra wody. Mój mąż podpłynął tam kiedyś kajakiem, ja miałam zamiar popatrzyć z bliska. Nie zrealizowałam tego planu. Nie bardzo było gdzie zostawić rzeczy, do tego pechowo złamałam kawał zęba (ofiary niedouczonej dentystki sprzed 30 lat, na szczęście jedyny z którym kiedykolwiek miałam problem) i luźna, ruchoma cześć drażniła mi dziąsło. Za nic nie umiałam jej wyciągnąć i jedzenie stało się prawdziwym problemem. Postanowiłam zejść bliżej cywilizacji z nadzieję, że mi to w czymś pomoże. Nie śpieszyłam się. Wstałam późno, potem długo wlokłam się mokrym brzegiem jeziora. Tylko na jednej rzece był most, resztę- niegroźną trzeba było pokonać w bród. Wczesnym popołudniem doszłam się do malutkiej wioseczki Mysubytta. Włączyłam telefon, przez chwilkę mignęła mi jedna kreska zasięgu. Straciłam potem ponad godzinę próbując powtórzyć ten efekt i w końcu zrezygnowana podeszłam do niedalekiego domku, wokół którego kręciła się grupka ludzi. Dowiedziałam się, że sygnał lubi się pojawiać się na wielkim kamieniu. Wylazłam, złapałam, moja dentystka (na urlopie) powiedziała, że wyjąć co złamane i nie przejmować się (naprawimy), ludzie z hytte obdarowali mnie bananem, rodzynkami i płatkami owsianymi, a w karłowatym brzozowym lasku znalazłam całe mnóstwo grzybów. Koniec z głodem:).
Dalsza droga była bezproblemowa. Ścieżka oznakowana (szlak odbija tuż przed mostem do Mysubytta), tylko trochę błota i żadnej rzeki. Doszłam do końca małej dolinki i rozbiłam namiot na pięknej, równiutkiej łączce. Nie było po co iść dalej -do kolejnego zamkniętego schronu, a miejsce wydawało mi się świetne do trenowania nocnych fotografii. Bardzo dobrze się tam wieczorem bawiłam :).