Valle de Anso, kwiecień 2013 – Zuriza

Mój tegoroczny wyjazd podzielił się na kilka części. Pierwsze 4 dni spędziłam z Jose i jego psem Boj-em w Zachodnich Pirenejach. Połaziliśmy trochę po wyższych partiach doliny Anso.

To miejsce gdzie nie dotarliśmy dwa lata temu w marcu z powodu mojej złamanej nogi.

Zachodnia część parku krajobrazowego Zachodnich Dolin- Parque natural de los Valles Occidentales. Piękne miejsce.

Trudno mi się było zabrać za tę relację bo Boj nie żyje.

Odszedł w  tę sobotę. Był był już staruszkiem, ale gdyby nie nowotwór, przez który stracił też wzrok, żyłby pewnie i biegał po górach jeszcze przez długi czas. Był w świetniej formie. Na szczęście nie cierpiał.

Był już za stary, żeby go operować i biorąc go teraz w Pireneje wiedzieliśmy, że to najprawdopodobniej już jego ostatni raz.

Wybraliśmy jak najłatwiejszą trasę. Szliśmy bardzo powoli, unikaliśmy krzaków i skał. Wydawało nam się, że był zadowolony. Tarzał się w trawach wąchał ślady zwierząt na halach, rozkopywał śnieg. Przez pierwsze dwa dni (w zasadzie półtora, bo dotarliśmy do Zurizy w południe) zrobiliśmy pętelkę wokół doliny. Wyszliśmy z Parkingu w Zuriza Gr11, minęliśmy zburzone ( chyba przez lawinę) Refugio Taxeras,

przeszliśmy ścieżką pod pięknym wodospadem,

obrośnietym wielkimi soplami. Wiał silny lodowaty wiatr i było bardzo zimno.

Poza jednym krótkim skalnym fragmentem na samym poczatku doliny, trasa była wygodna i bardzo łatwa dla psa. W skałach Boj płaszczył się i ostrożnie badał grunt przed sobą łapą. Poradził sobie naprawdę świtnie. Za wodospadem zaczął się śnieg poszliśmy prawą stroną doliny( i tak nie było wiadomo gdzie znika szlak), w stronę przełęczy Petraficha.

Nie spieszyliśmy się. Na jednym z postojów wiatr wyrwał mi z ręki mapę, a za nia poleciały dwie karimaty- Jose i psa. Karimaty udało nam się odzyskać- jedna utknęła w gałęziach sosny, a druga niżej pomiędzy skałami. Mapa niestety przepadła. Szkoda To była Editorial Pireneo- szalona mapa pełna nieistniejących tras. Bardzo inspirująca.

Miałam drugą – IGN1:50 000, ale w tej sytuacji lepiej jej było nie rozkładać, to wielka płachta.

Nie widzieliśmy szlaku, ale nie było problemu z wynajdywaniem drogi. Koło 18-tej doszliśmy do trzciego, najwyżej położonego schronu i gdyby dało się w nim spać pewnie zostalibyśmy i spróbowalibyśmy rano zejść do doliny Echo. Wieczorem było już chyba za późno. Śnieg był coraz głębszy i nie chcieliśmy tak bardzo męczyć psa.

Schron, jak każdy na mapie opisany „refugio” okazał sie blaszaną budką bez podłogi. Do tego wypadła mu jedna ściana, a wewnątrz było bardzo mokro. Zrezygnowaliśmy więc z planu zdobywania przełęczy i wróciliśmy drugą stroną doliny, trawersując w kierunku drugiego w kolejności schronu położonego wysoko na zboczu.

Pod koniec trafiliśmy znów na wysoko zawieszony próg, a potem na wąziutki sklany trawers, ale Boj nie widział urwiska, a miał wielkie zaufanie do Jose więc zgrabnie przeszedł po samej krawędzi uskoku nie bojąc się.

Schron okazał się całkiem niezły. Ma stryszek do spania, a na dole palenisko i suchą, chociaż bardzo już zniszczona podłogę. W dachu jest wielki otwór- obok komina i nocą bardzo tam hulał wiatr. Pomimo zachmurznia pogoda utrzymała się. Rano wstał piękny słoneczny  dzień.

Jedyną (poza nieszkodliwą dziurą w dachu) wadą tego schronu jest brak wody. Latem pewnie nie ma problemu, teraz nie udało nam się dostać do zasypanego wodospadu i musieliśmy topić śnieg. Schron długo utrzymywał się w cieniu, a śnieg stwardniał jak lód. Wyszliśmy trawersem starając się nie schodzić na dno doliny. Mieliśmy zamiar podejść na Sierra Qimboa i przejśc do schronu po drugiej stronie grani. Nie wiedzieliśmy czy jest tam zejście, ale odległości były niewielkie i można było zaryzykować.

Wyszliśmy na łączki z pięknym widokiem.

W niektórych miejscach na południowym zboczu znikł już śnieg.

Niestety bardzo słabo oznakowana scieżka zgubiła nam się w gęstym lesie. Boj nie zamykał oczu i krzaki raniły go Postanowiliśmy wrócić.

Zeszliśmy troszkę powyżej schronu Taxeras- chyba to właśnie tam znikł nam GR 11, a potem znaną nam już trasą zeszliśmy do samochodu.

To ładna pętelka z pięknymi widokami, w sam raz na jeden dzień.

 

 

 

 

Share

moje wiosenne testowanie

tym razem wzięłam w góry kilka nowych rzeczy na raz. O wełnianej koszulce z kapturem i łapkami- Cecire już napisałam- dopisałam swoje wrażenia pod koniec tekstu o lekkiej drugiej warstwie na lato. Koszulka sprawdziła się znakomicie.

Nosiłam ją na naszą cienką wełnę, na wierzch zakładałam powerstretcha. Układ wręcz idealny. Na niemal każdą pogodę.

Było zimno więc w sumie przez cały czas miałam ją na sobie. Zdejmowałam i zakładałam moją nową fioletową koszulkę z kapturem i łapkami, czasem nosiłam nieprzemakalną kurtkę (na obie koszulki albo tylko na wełny )a do krótkiego rękawka rozebrałam się tylko raz.

Jakoś jej specjalnie nie oszczędzałam, wielokrotnie  musiałam się przedzierać przez las i krzaki, a koszulka przetrwała ten wyjazd bez jakichkolwiek uszkodzeń. Nie podarły jej nawet róże.

Spódniczka też  bardzo mi się przydała. Sypiałam w niej co noc, w dzień czasem zakładałam jako kamizelkę.

Fajny układ bo w mojej hmm… nieprzemakalnej kurtce zaczęły już nieco przemakać rękawy  gdybym założyła waciaczka nie miałabym nic suchego wieczorem. W dzień kamizelka na powerstretcha i dwie wełny wystarczała w temperaturach koło zera. Ani razu nie było tak ciepło żeby było mi za gorąco w powershildowych spodniach- Szarotkach, więc nie nosiłam samej spódniczki. Może innym razem.

Co zabawne (Radku niepotrzebnie krytykowałeś spódniczki jako niemęskie!) Colarada spodobała się bardzo Jose Antonio. Zabrał mi ją już pierwszego dnia. Stwierdził, że Szkoci nie wiedzą jak spódniczkę nosić- mianowicie należy na spodnie. Dobytek pozostaje bezpieczny w przepastnych kieszeniach (taki ciężar z pewnością sprowadziłby spódniczkę na grunt), a uda są chronione przed zimnem i wiatrem, bez potrzeby ciągłego wkładania i zdejmowania kaleson. Do tego siada się na ciepłym… Jose wciągał spódniczkę przez obłocone buty i nieco mi ją sponiewierał, był zachwycony.

Zamówił sobie taką czarno- czerwoną (żeby pasowała mu do czapeczki :))

 

Ja nosiłam na spodnie i dwie pary legginsów (powerstretch i wełna) i też byłam zadowolona :)

Waciaczek z primaloftem- model, który gdzieś u nas znalazłam też bardzo się sprawdził. Nie jest tak ciepły jak puch, ale daje się bardzo zmniejszyć i upchać ciasno w plecaku, a waży 0 130 g mniej od highlofta. Trudno mi porównać te dwie kurtki. W spoczynku, jako warstwa dogrzewająca wieczorami i nocą waciaczek jest świetny. W ruchu wolałabym Highloft bo znacznie lepiej oddycha. Teraz nie miałam potrzeby zakładać niczego więcej niż dwie wełny i powerstretcha (ewentualnie kamizelkę), temperatury nie spadały bardzo poniżej zera i w waciaczku na pewno bym się zgrzała. Kilka razy nocą trochę mi brakowało puchowej kurtki, ale byłam wtedy przeziębiona, a lodowaty wiatr bardzo wychładzał. To zresztą chyba wada mojego śpiwora, jest stary i chyba dla mnie zbyt cienki. Gdybyście byli zainteresowani ocieplaną kurteczką z primaloftu piszcie. Jest już przetestowana.

Jak widać tym razem mogę pokazać całe mnóstwo moich zdjęć. Dzięki Asi i Jose Antonio tylko przez dwa tygodnie (w sumie) byłam sama. Jestem na wielu pięknych fotografiach, a na moich zdjęciach są ludzie :)

Przez resztę czasu niemal nikogo nie spotkałam. To ciekawy wyjazd i postaram się go jak najszybciej opisać.

 

 

 

 

 

 

Share
Translate »