Alpi Orobie- Refugio Calvi -Bivacco Pedrinelli

piszę ten opis z przerwami i pogoda  w zabawny sposób odzwierciedla tamte dni.

<—Od rana padało. Ubrałyśmy się z Lidką we wszystkie peleryny. Włożyłyśmy nieprzemakalne spodnie, założyłyśmy kapy na plecaki (pelerynkę z plastiku, którą wzięła Lidka trzeba było solidnie przywiązać bo łopotała). Austriacy pookręcani w jakieś folie zdecydowali się zejść i schronisko zostało całkiem puste. Długo przebijałyśmy się leśną ścieżką przez sięgające po pas chaszcze z rzadka poprzerastane malinami. Jadłyśmy trochę, ale zlane wodą owoce nie smakowały mi już tak jak wczorajszego troszkę suchszego dnia.

Koło 10-tej jedenastej zatrzymałyśmy się pod daszkiem jakiegoś szałasu żeby zjeść, a potem wyszłyśmy na jezdną drogę. Trawersowałyśmy północny stok doliny starając się jak najmniej zejść. Pomimo tego, że na mapie zboczem prowadził jakiś szlak w rzeczywistości przecinały je liczne polne dróżki i plątanina nieoznakowanych ścieżek. W miejscu gdzie można by się spodziewać schroniska (był jakiś zamknięty domek) ścieżka wspinała się przez strome trawska, przecinała malowniczą łączkę z bagnistym stawem i znów wdrapywała na drogę przy jakimś remontowanym domu. Dalej poszłyśmy trawersem przez las i coraz mniej widząc w gęstej chmurze wyszłyśmy na obórkę pełną otwartych drzwi.

Na wrotach wisiała strzałka z napisem ser. W zasadzie to nie miałyśmy nadmiaru jedzenia, włoskie sery są dobre postanowiłyśmy zejść kawałeczek i spróbować czy może da się cokolwiek  kupić.

Lało jak z cebra. Mokłyśmy już od kilku godzin. Przez zaparowane szyby domku widać było zgromadzony w środku tłum. Na werandzie stało mnóstwo górskich butów i kupka kijów.  Pomyślałam, że to może zaznaczone na mapie prywatne schronisko, którego nie udało nam się znaleźć (miałyśmy zamiar się tam na chwilkę schować i obeschnąć lub zjeść…). Otworzyłam drzwi i kiedy tylko zajrzałam zgromadzeni wewnątrz ludzie zamachali, żebym weszła. Zawołałam Lidkę i obie schowałyśmy się do ciepłego wnętrza już bez peleryn i przemoczonych butów ( nowe Hanwagi Lidki zostały suche aż do końca- moje stare Meindle już na trwałe zamokły).

„Schronisko”, podejrzewane też o sprzedaż serów okazało się domkiem do wynajęcia, a tłum liczną zgromadzoną tam na jakiejś uroczystości rodziną. Najadłyśmy się, ogrzałyśmy… pogadałyśmy, a ja  omal nie straciłam tam przyjaciółki. Włosi widząc brak entuzjazmu Lidki  obiecali, że mogą ja zaadoptować a ja mogę sobie iść gdzie chcę (sama). Postraszyli nas jeszcze trochę, że pogoda nie zmieni się już przez tydzień, że tylko trochę wyżej jest śnieg… szlak po stronie Valtellina nie do odnalezienia… a w biwaku okrutnie zimno. Nie dałam się jednak omamić i pomimo tego, że Lidka blado protestowała, a jedzenie było porażająco dobre, uparłam się że jednak idziemy dalej.

Nasza determinacja wzbudziła podziw i dwóch starszych panów pokazało nam rodzinny album- dokumentację budowy schronu Pedrinelli. Okazało się, że przypadkiem poznałyśmy jego twórców. Schron powstał na ruinach wojennego baraku, a panowie fundatorzy są z niego niezmiernie dumni. Mamy z jednym z nich zdjęcie- odprowadził nas malutki kawałek… może jak Lidka wreszcie da mi swoje fotografie kiedyś je tu pokażę :)

Śnieg zaczął się na wyższym piętrze doliny. Zdążyłyśmy minąć dwa szałasy, w jednym z nich położonym nad jeziorem schowałyśmy się na chwilę  uciekając przed wybitnie upiorną ulewą. Domek był otwarty i zamieszkany, ale pusty.  Być może pasterz zszedł po coś do drogi czy do Carony. Posiedziałyśmy kilkanaście minut nie rozbierając się, a potem widząc że ulewa nie słabnie poczłapałyśmy dalej walcząc z łopocząca peleryną Lidki.

Niewiele było widać. Droga w pewnym momencie rozwidliła się, a my wybrałyśmy tą biegnąca szerokimi łukami po lewej- wyrąbaną w skałach podczas wojny.  Zrobiło się lodowato.  Wszystko co namokło zamarzło. Skostniały mi dłonie. Biegłam tak szybko jak się w tych warunkach dało nie czekając na Lidkę.  Niewiele było widać i przez chwilkę ucieszyłam się widząc jakieś przysypane śniegiem baraki- okazały się jednak ruiną. Nasz biwak stoi na samej grani. Ze zwykłą w takiej sytuacji niepewnością  (czy  aby nie zamknięte?) otworzyłam solidne drzwi i odkryłam czyste, suche i dopieszczone wnętrze z pryczą pełną grubych kwiecistych materaców. Miodzik.

Lidka dotarła już bez tych emocji. Nie wchodząc powiedziała co o mnie myśli… a potem już całkiem innym tonem oznajmiła-” Poproszę zdjęcie. Nikt nie uwierzy, że tak wyglądają moje włoskie wakacje”. Zdjęcie owszem zrobiłam:

Potem było nam już coraz lepiej…

ugotowałyśmy podarowany nam w gościnnym domku ryż. Lidka zjadła ofiarowane jej kanapki… przewietrzyłyśmy grube wełniane koce, rozwiesiłyśmy nasze peleryny, rozłożyłyśmy spodnie i mokre buty (reszta była na szczęście sucha) i zagłębiłyśmy się w stercie koców w miękkich sprężynowych materacach błogosławiąc panów budowniczych.

Trudność tego odcinka to T1-T2. Na przejście potrzeba ok 5 godzin. Szlak jest zaznaczony na mapie i oznakowany, ale znaków jest mało,  są stare i bardzo słabo je widać. W wielu miejscach błądziłyśmy.—>

 

Share

Alpi Orobie – Refugio Calvi

<—Rano lało, a tylko troszkę nad nami padał mokry śnieg. Niektóre płatki dolatywały do ziemi i natychmiast ginęły w kałużach. Wstałyśmy rano, tak jak się umówiłyśmy z Fulvio zeszłyśmy na dół… i zastałyśmy całkiem niespakowaną  deliberującą grupę. Dyskutowali ze dwie godziny. Chyba się nawet kłócili. Wypiłyśmy kawę. Potem drugą. Potem spróbowałyśmy z nimi pogadać. 4 osoby zastanawiały się czy nie iść dalej, reszta wracała. Podobno, co zresztą bardzo prawdopodobne kolejny odcinek Calvi- Brunoni przecinają wartkie potoki, nie do przejścia przy dużej wodzie. My byłyśmy na to przygotowane (bo to się często w górach zdarza), ale nasze tłumaczenie, że takie rzeczy da się zwykle przejść w sandałach nie podziałało. Nie wiem czy potoki były za głębokie… tak naprawdę niewiele udało mi się dowiedzieć. Włosi denerwowali się i gdzieś dzwonili… Nie udało się też ostatecznie przekonać 4 chętnych osób żeby pójść dalej obejrzeć, a jak się nie da przenocować w biwaku. Nikt z grupy nie miał ze sobą jedzenia (proponowałyśmy nasze), nikt kuchenki czy, co jeszcze bardziej zaskakujące śpiwora. Wykupili sobie noclegi z jedzeniem…. niestety zapomnieli wykupić pogodę. Przykro było patrzeć jak odchodzą w krótkich spodenkach i bez nieprzemakalnych rzeczy. Zejście musiało zająć przynajmniej 5 godzin. Potem czekanie na samochody porozstawiane na końcu i początku szlaku… Na trawach wokół nas osiadał szary nadtopiony śnieg. Nie wyglądali na zadowolonych.

My też nie wiedziałyśmy co robić. We wrześniu dzień jest krótki, a w międzyczasie zrobiło się późno. Po namyśle zdecydowałyśmy się zostać w Calvi jeden dzień. Lidka poszła spać, a ja ubrałam się w pelerynę i poszłam zobaczyć co jest ponad nami. Na mapie były tam dwa jeziorka.Trochę się namęczyłam żeby do nich dojść. Do pokonania była zalana łąka, strumień zbyt szeroki żeby go przeskoczyć (przeszłam boso, było ponad kolana), potem zarośnięty mokrymi jagodami stromy próg. Kolejny strumień znów zmusił mnie do zdjęcia butów i trochę wystraszył- prąd był wartki, a woda głęboka. Obeszłam wodospady i w końcu znalazłam trochę spokojniejszą płyciznę. Udało mi się też znaleźć ciąg kopczyków. Nie było ścieżki. Kopczyki prowadziły nad piękne czarne jezioro (obeszłam je potem pod skałami po głazach), a potem skręciły w trawers wzdłuż stoku.

Znalazłam kilkanaście stawów w tym kilka sporych jeziorek. Pokazałam już kiedyś parę zdjęć z tego spaceru więc nie powtarzam.  Skacząc po dużych blokach (raz znów zdjęłam buty żeby pokonać rozlany na trawach strumyk) dotarłam w końcu do bardzo stromego uskoku nad dużym pięknie morskozielonym stawem.

Pogoda poprawiła się i mogłam się już rozebrać z nieprzemakalnych spodni i schować pelerynę. Nie chciałam ich zostawiać na wierzchu bo zejście było dość karkołomne i  szkoda by je było pociąć. Nie miałam plecaka więc zawinęłam wszystko w powerstretchową bluzę a rękawy związałam z kapturem. Wyszedł całkiem wygodny plecak.

Początkowy kawałek zejścia jest kruchy i stromy, potem już łatwiej. Kopczyki giną gdzieś w połowie drogi. Dość długo szłam przez łąki nad stawami szukając zejścia. Na samym końcu znalazłam niewyraźną ścieżkę a potem troszkę kluczyłam w zarośniętym dorodnymi malinami lesie. Nie śpieszyłam się. Lubię maliny. Ścieżka gubi się na końcu, ale już w łatwym miejscu. Można zejść na dno doliny i wdrapać się na biegnącą do Calvi drogę. Nie wiem czy poszłam tak jak trzeba. Drogę zagrodziła mi głęboka rzeczka- znów ponad kolana. Na ironię kilkanaście metrów dalej był most (lub może  przepust). Nie dało się tam jednak dojść suchą nogą. Cały brzeg tworzyły podcięte skały.

Jakieś 20 minut później, już nad wielkim jeziorem Fegabolgia zatrzymał się pasterz jadący do schroniska na partię szachów. Machnął żebym wsiadała, bo za chwilkę będzie burza. Trudno mi było w to uwierzyć. Niebo było błękitne i czyste, świeciło słońce. Wsiadłam jednak i już zanim dojechaliśmy zerwał się wiatr i zaczęło padać.

Lidka zamówiła dla nas bezglutenową kolację. Zabawnie było patrzyć jak dwójka Austriaków (jedyni oprócz nas goście) nieufnie obraca sznycle wiedeńskie bez panierki i dźga widelcem szpinak z wody… Kucharz za to ani nie mrugnął. Smaczne to było :)—>

Share
Translate »