Grupa Fanes- spacerek z niepasującym zakończeniem

Tego dnia miało padać. Pomyśleliśmy, że  watro by  przejść się  po dolinach. Chociaż kawałek. Lubię rośliny, a w bezludnych piarżystych kotłach trafiały nam się tylko delikatne,  żółte maki i jaskrawo różowa lepnica. Wybraliśmy  drug stronę znanej nam już troszkę z widzenia Grupy Fanes. Parking przy wejściu do Parku Narodowego d’ Ampezzo jednoznacznie zabraniał parkowania samochodów kampingowych …lub podobnych, więc grzecznie zaparkowaliśmy przy szosie.  Szlak biegnący doliną Fanes okazał się asfaltową drogą,  która wyżej zrobiła się gruntowa. Popularny szlak rowerowy.  W dole doliny kłębił się tłum, jednak już za kaskadą Fanes zrobiło się dużo luźniej.

Pod wodospadem zaczyna się krótka i łatwa ferrata- czy raczej ubezpieczona ścieżka, poprowadzona tak, żeby jak najlepiej pokazać  malowniczy kanionik. Kiedy tam wchodziliśmy byliśmy niemal sami, jednak już na pierwszym trudnym miejscu dogoniliśmy…  czterdziestoosobową szkolną wycieczkę :) Wymijanie niezbyt sprawnych małolatów ( mąż był w sandałkach i bez uprzęży, nie chciało mu się zakładać, zresztą nie było trzeba, przez cały czas było łatwo)  dostarczyło wszystkim trochę emocji. Dzieci stojąc i czekając na kolegów najwyraźniej mocno się nudziły, nie mieliśmy zamiaru nudzić się razem z nimi.  Mieliśmy nadzieję, że jeśli uda nam się szybko podejść na koniec doliny, zdążymy zrobić jeszcze jedną graniową ferratę.

Nie zdążyliśmy. Wijąca się zakosami rowerowa droga jakoś nie zachęcała do pośpiechu. Łagodna, szeroka dolina ze strumieniem, trochę przypominała mi Pireneje. Woda ( niemal nieobecna w Dolomitach), kwiaty,  łąki pełne koni i krów… święty spokój. Dolina Fanes zajęła nam mnóstwo czasu. Nie mieliśmy ochoty w razie czego nocować w biwaku,  więc zamiast na ferratę,  poszliśmy nieznaną nam z opisu ścieżką znad jeziorka Limo przez Col Beccher z powrotem na nasz parking.

Ścieżka zaczęła się niewinnie. Po serii oznakowanych zygzaków wdrapaliśmy się na grzbiet, gdzie stała sobie ławeczka. Z pięknym widokiem.

Za nami został równie niezwykły jak na Dolomity, szary, ale miejscami porośnięty trawą płaskowyż Saso della Croce.  Przed nami przy niewielkim źródełku pasło się stadko czarnych koni.  Pozbawiona numeru i bezludna ścieżka ścieżka weszła na płaskie  i szerokie balkony zawieszone niemal przy samym  wierzchołku Col Becchei.

W trawiastych miejscach szlak na jakiś czas znikał, a czasem ,  zwłaszcza tam gdzie było więcej kamieni drogę wskazywały tylko kopczyki.  Widocznie  niemal nikt tędy nie chodził.  Ścieżka przeszła trawersem poniżej wierzchołka, przekroczyła dwa sypkie piarżyska, a potem zaczęła stromo schodzić trudnym i kruchym, bardzo stromym zboczem.  Obok nas śmigały zupełnie nieprzestraszone świstaki, a w kociołkach nad nami pasły się  spore stadka kozic. W ciągu kliku poprzednich dni nie widzieliśmy nawet bobków. Myślałam, że w Dolomitach nie ma już żadnych zwierząt.

Piękne dzikie miejsce. Daje obraz tego czym byłyby te góry gdyby ominął je turystyczny bum. Robiło się coraz później, a zejście stromym wyjeżdżającym spod nóg zboczem nie było szybkie. Po zejściu stromych ścianek wyszliśmy na krótkie wilgotne trawki a potem w rzekę białego jak śnieg piargu. Znaki namalowane czasem na kamieniach zniknęły w rumowisku i w ostatniej chwili zauważyłam, że ścieżka znika w lesie. Dalej szło nam już łatwo, pomijając fakt że zachmurzyło się, zaczęło grzmieć i nawet troszkę kropić.  W ciemnym lesie trudno było znaleźć drogę, a ścieżkę przecinały liczne strumyki, które nie wywołały  zachwytu Bogdana… niezbyt fajnie szło się w tłustym błocku w sandałach. Sytuację troszkę poprawiał fakt, że  zbocza były całe zarośnięte łanami storczyków.

Niesamowite wrażenie, bo podmokła, porośnięta bujnie kwiatami łąka urywała się gwałtownie granicząc z  z poszarpaną ścianą gołych skał po drugiej stronie suchej piargowej rzeki.

Nad skałami kręciła się burza, ale chociaż mocno grzmiało, deszcz ominął nas bokiem mocząc tylko  wszystko na naszej drodze.  Do łatwej, utwardzonej szosy w dolinie doszliśmy już o zmroku,  klucząc wśród licznych niezbyt przejrzyście opisanych leśnych dróg, do samochodu o wpół do dziesiątej- kiedy robiło się zupełnie ciemno.

Niesamowity kontrast zapchanej tłumem spacerowiczów, popularnej doliny i biegnącego kilkaset metrów ponad nią, dzikiego i bezludnego, nienazwanego nawet szlaku.

 

 

Share

Sorapis- piękne, dzikie miejsce

To był piękny dzień, chociaż nie udało nam się osiągnąć celu.  Wyszliśmy wcześnie z Paso Tre Croci,  do pięknego turkusowegon jeziora Lago Sorapis dotarliśmy jeszcze przed tłumem,

dość szybko podeszliśmy do dzikiego kotła Tondi di Sorapis, mijając po drodze   mały lodowiec ( Zachodni Lodowczyk Sorapis), a potem utknęliśmy.

Na wysoko położonej via ferracie Francisco Berti leżał jeszcze śnieg. Gruby płat zatykał bardzo stromy, kilkunastometrowy kominek,  prowadzący na Forcella Sora dela Cenglia del Blanco, jeszcze przed wejściem na ubezpieczoną część ferraty. Bałam się po nim wejść bez czekana. Raków też nie zabraliśmy. Na dole było słonecznie i ciepło i nawet nie przyszło nam do głowy, że drogę może nam gdzieś przeciąć nienadający się do przejścia firn.

Być może dałoby się przedostać wyżej po skałach, albo wybić wystarczająco mocne stopnie i wejść… sama nie wiem dlaczego wydało mi się, że  nie da się…  i już.  Nieprzyjemne, niczym nie uzasadnione uczucie niepokoju. Mężowi odpadała podeszwa od butów, odkleił się cały wibram i już od kilku dni chodził w sandałach. Teraz też w nich podszedł.  Buty były w plecaku. Nie było pewności jak długo utrzyma się resztka podeszwy, odkleiła się już w 1/3… wydawało się, że nie długo, niby można je było założyć na ten śnieg…

Posiedzieliśmy chwilę i zdecydowaliśmy się pójść na łatwą ferratkę, czy może tylko ubezpieczoną ścieżkę, biegnącą stromą rynną na przełęcz pod samym wierzchołkiem Punta Nera. Podchodząc widzieliśmy jak kolejno zawracają wchodzący tam ludzie. Droga nie była opisana w przewodniku, była tam tylko notka, że można by tędy podejść ( w godzinę!!!) od wyciągu przy schronisku Tondi di Faloria. Ścieżkę na mapie znaczyły  same kropki. ( w opisie – dla ekspertów :)) Być może nasi poprzednicy nie poczuli się ekspertami. W rzeczywistości  chociaż technicznie łatwa,  miejscami (ale bez przesady) ubezpieczona, dróżka była krucha i bardzo stroma. Wyprowadzała na równie kruchą przełęcz, a potem schodziła trawersem, przez sypkie, ruchome piarżysko, miejscami przykryte jeszcze śniegiem. Na pewno nie dałoby się tego przejść w godzinę.

Autor przewodnika ( Jan Kiełkowski ” Żelazne Percie Dolomitów” ) najwyraźniej nigdy tu nie był, a czas potrzebny do przejścia wyliczył sobie z mapy :) Cóż bywa i tak.

Trasa nr 215 to ładna wysokogórska ścieżka, niełatwa i wraz z zejściem, wymagająca przynajmniej 2-3 godzin.

Podobała nam się… chociaż mniej wiecej w połowie podejścia rynną usłyszeliśmy potężny huk. Gdzieś niedaleko nas schodziła niewidoczna kamienna lawina. Najbardziej podejrzanym miejscem była opisana w przewodniku jako niebezpieczna- rynna na via ferracie. Z opisu wynikało, że jest bardzo zagrożona spadajacymi kamieniami i że należy ją jak najszybciej przejść… Nie wiem czy już byśmy tam byli, być może, bardzo prawdopodobne, że tak. Przypomniało mi się uczucie nieuzasadnionego niepokoju przed wejściem w  śnieg… Już tyle razy dzięki takim przeczuciom udało mi się uniknąć większych wpadek, kto wie jak było teraz.

Nie dowiemy się :)

 

Share
Translate »