Chmury bujały się, falowały. Główna grań Pirenejów wynurzała się jak duch i znów nurkowała w bieli. U mnie też czasem pojawiało się mleko, z czasem coraz ciemniejsze i gęstsze. Widok bezpowrotnie znikł, a ja znów schodziłam bez widoczności, po urwiskach. Tu chciałabym podziękować krowom- pięknie przeprowadziły ścieżkę przez najtrudniejsze. Potem się oczywiście rozeszły, trochę kluczyłam, trochę poszłam bez sensu po zbyt stromym, po błocie. Dno doliny było ponure i mokre. Minęłam cabanę Milhas, przeszłam kawałek szosą (w górę) i wymacałam w mleku podejście do cabany Lourdes. Samą cabanę też raczej wyczułam niż zobaczyłam. Wnętrze mnie rozczarowało. Z mojego starego przewodnika, pierwszego jaki kupiłam (przez kilkunastu laty w Pau) wynikało, że to dobre miejsce na biwak. Nigdy wcześniej tu nie trafiłam. Cabana jest duża. Część dla pasterzy całkiem zrujnowana, zaśmiecona, jakiś matoł zrobił w kącie kupę. Część dla wędrowców ok, zamieciona. 4 wąskie, metalowe łóżka, stos gazet, pewnie na rozpałkę i miejsce na ognisko przed budynkiem też z kupą. Smutne. Podejrzewałam, że winne są wycieczki na kucykach czy osłach puszczane tędy przez jakąś firmę z Gavarnie. Widziałam odciski końskich stóp i ulotki, dalej jeszcze więcej papierzaków i śmieci. Uciekłam. Nie zostałam na noc.
Po drodze do następnej cabany dorwał mnie deszcz.Wpadłam tam mokra i już zostałam. Był stół i łóżko, było gdzie rozwiesić rzeczy. Kiedy kończyłam przybiegła para Francuzów, siedli na chwilkę, ale polecieli dalej. Do Gavarnie nie było daleko- oceniliśmy to na 2 godziny. Cabanę Lourdes też minęli jak ja. Nie spodobała im się.
Noc była mokra i wietrzna. Rano w dolinie wisiała chmura, ale ja byłam nad nią, pod czystym niebem. Nie spieszyłam się już, nie było po co. Zanim się spakowałam, pozwijałam porozwieszane rzeczy z dołu podeszło trzech facetów. Dwaj młodzi, roześmiani- pasterze (jak zwykle we Francji mówiący po angielsku) i jeden starszy obarczony dużą kamerą. Okazało się, że dzisiaj spędzają zwierzęta z pastwisk. Z daleka widziałam potem jak młodzi z zapałem biegają po grani zostawiając filmowca coraz bardziej z tyłu. Wychodząc minęłam się ze starszym panem- w berecie, swetrze, z długim kijem, powiedział że idzie w górę doliny spędzić „petit mufflons”- towarzyszyły mu dwa owczarki. Nie wiedziałam co miał na myśli i nie zobaczyłam, znikli w cieniu. Zaraz po nich obok domku przeszła dziewczyna, w sportowych ubraniach (jak młodzi) z aparatem i pasterskim kijem. Goniła krowy. Inne zwierzęta zbiegały się z zakamarków doliny. Radośnie kłusowały na spotkanie pasterzy, nie wiedząc, nie przypuszczając nawet, że część z nich już tu nigdy nie wróci.
W Gavarnie pewnie wieczorem fiesta, myślałam idąc GR-em. Pięknie tam było, słonecznie, złoto. Nieprzyjemnie tylko w schronisku La Grange de Hole, gdzie zajrzałam marząc o kawie, ale nie weszłam, bo umyto podłogi i nie pozwolono mi wejść do toalety. W cywilizacji zawsze dopada mnie obsesja brudnych rąk, zaczyna brakować mydła, ciepłej wody…
Nie mogąc się opędzić od tych myśli wykąpałam się w płytkiej rzece, którą GR10 przekracza kawałek dalej. Wiedziałam, że to ta sama, nad którą pasły się tysiące krów, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Miałam mydło, miałam rzeczy na zmianę i ręcznik. Fajnie było poczuć się prawie czystym.
Dzień był słoneczny i ciepły. GR10 długo biegnie zboczem, na mapie nieciekawym, w rzeczywistości pięknym. Za plecami przez wiele godzin widziałam cyrk Gavarnie- otwarty idealnie na wprost, pod nogami morza krokusów, na lewo skały.
Złapałam stopa na asfalcie biegnącym do Gedre. W informacji turystycznej powiedziono, że nie ma autobusu, że do Gavarnie kursuje tylko latem (do 15-tego września). Znów stanęłam na szosie i znów szybko, niemal natychmiast zatrzymała się para Francuzów, bardzo miła. Pan (który niedawno był w Polsce) znalazł mi autobus do Lourdes i wytłumaczył gdzie na niego czekać. Miło mi było, że podobało im się Zakopane, Wieliczka, że chętnie znów zobaczą Kraków, Malbork i Gdańsk. Że Mazury…
Nocowałam w Lourdes w tym samym hoteliku. Wracałam ekspresem, który akurat był tani (promocja na pierwszą klasę). Wzdłuż Pirenejów gdzieś tak od Saint Girons ciągnęło się morze mgły, a mi trudno było nie myśleć, że wyżej, na przełęczach i szczytach świeci słońce, i że ci, którzy tam nadal wędrują muszą się czuć bardzo szczęśliwi.
PS: na końcu mapa całej 10-cio dniowej trasy, fajnej i pomijając kluczenie do powtórzenia.