Jak zwykle w pięknym miejscu, mieliśmy zachwycający poranek.
Niemal żal było opuścić to wygodne schronisko :). Ślad który przyprowadził nas na górę szedł wyżej. Ze schroniskowej książki wynikało, że dzień czy dwa przed nami spały tu dwie osoby, odciski rakiet wcale nie były stare… po prostu zniszczyło je silne słońce.
Nie było widać kopczyków, więc poszliśmy śladem, chociaż kluczył i niekoniecznie szedł w dobrą stronę. Dwójka naszych poprzedników chyba wchodziła na sąsiedni szczyt.
Nie byliśmy pewni i w końcu wróciliśmy do koryta potoku, tak jak pokazywała mapa. Wśród kamieni było kilka niewyraźnych kopczyków.
Wejście na przełęcz było jednoznaczne i proste. Stromy wydawał się tylko ostatni kawałek. Na stoku rysował się nadtopiony ślad rakiet i sinusoida nakreślona przez narciarza.
Nie byłam pewna jak będzie więc założyłam raki, Jose z tego samego powodu został w rakietach. Oboje wyciągnęliśmy na wierzch czekany. Na samej górze pod cienką warstwą śniegu były zmrożone trawki i piarg. Czekan niewiele na to pomagał, w rakach szło mi się wygodnie i pewnie, wejście w rakietach, nawet uzbrojonych w dodatkowe zęby (Jose Antonio dokręcił swoim po dwie długie listwy) okazało się niezbyt bezpieczne i cokolwiek nerwowe.
Drugą stronę zamykał spory nawis, a w dół nie prowadził żaden ślad.
Kawałek zeszliśmy całkiem wygodnie w miękkim głębokim śniegu,
potem drogę przecięło nam lawinisko. Ażurowe bryły z lekka przeświecające lodowcowym błękitem zawalały cały bardzo stromy uskok. Szło się po tym powoli i bardzo niepewnie. Lawina musiała być świeża. Nie słyszeliśmy jej, wiec najprawdopodobniej zeszła poprzedniego popołudnia. Całe szczęście, że ślad naszych poprzedników nie przekroczył przełęczy. Byliby tu chyba w najmniej odpowiednim czasie.
Dalsze zejście było już łatwe. Długa, olśniewająco biała, rozgrzana jak piekarnik dolina z odległym widokiem. Zimowa mapa nakazywała iść prawym (ocienionym) zboczem. Bardzo szybko zrozumieliśmy dlaczego.
Lewą, wystawioną na południowe słońce stronę pokrywał pas świeżych lawinek. Jedne były małe, inne mogłyby zabić. Większość zatrzymywał dopiero przeciwległy stok. W niektórych miejscach zbocze oczyściło się aż do gruntu, jednak w kilku żlebach wciąż wisiał roztapiający się w oczach śnieg.
Śnieg zmiękł, czasem wpadaliśmy po pas, jednak aż do zamarzniętego jeziorka- Lac Cestrede szło nam nieźle. Na brzegu stawku, nie wiadomo skąd pojawił się kilkudniowy ślad nart. Trawersował stok i znikał za granią. Wierząc mapie zeszliśmy aż do miejsca gdzie strumień wypływa z jeziora.
Nie chcąc wchodzić na lód (chociaż najwyraźniej wytrzymał nawet lawinę) przebiliśmy się przez głęboki i kopny śnieg. Zapadaliśmy się nawet w rakietach. Strumień spadał w przepaść pionowym wodospadem. Tu na pewno nie było zejścia. Lekko zdezorientowani, przecież byliśmy już prawie na dole, zaatakowaliśmy z kolei wysoko wycięty przez narciarza trawers, zastanawiając się czy nie zlecimy z nim do jeziora. Było już kilka minut po drugiej. Śnieg zmienił się w kaszkę i niemalże sam spływał. Ślad skończył się wraz ze śniegiem. Na stromym płacie firnu był odciśnięty but.
Hmm… burza mózgów, pośpieszne studiowanie mapy, nawet uprzejma wymiana zdań… W dole chyba rzeczywiście rysowała się ścieżka. Widać było cienką linię błota chowającą się w niemal pionowy firn. Narciarz musiał być nadczłowiekiem.
-Może szedł tędy rano?… po jeszcze zmarzniętym? -zastanawiał się Jose Antonio, ale bez wielkiej nadziei. Jasne było że z ciężkimi plecakami, po południu i nie znając zejścia, my raczej tędy nie zejdziemy.
Zrobiło się trochę nerwowo, ale nie poddaliśmy się. Było już za późno, żeby wracać do Refugio Russel. Znów grzęznąc w miękkim śniegu przeszliśmy znajomym brzegiem jeziorka, zdjęliśmy rakiety żeby przejść przez rzeczkę i poszliśmy dalej trawersem poszukać jakiegoś zejścia z zaznaczonego na mapie i widocznego trochę pod śniegiem, starego akweduktu ciągnącego się po zboczu nad całą doliną i chyba sprowadzającego wodę do wielkiej elektrowni poniżej Gedre. Zaskakujące, ale kilkaset metrów dalej znaleźliśmy odchodzący w dół szlak. Wyraźna ścieżka oznakowana jednym żółtym plackiem zeszła kilkadziesiąt metrów i zniknęła pod śniegiem. Już jej nie odnaleźliśmy. Przez ponad godzinę babraliśmy się w gęstwinie wielkich bloków pełnych zarywających się co chwilą dziur. Ślizgaliśmy się po trawkach, kluczyliśmy wśród rododendronów. W końcu porzuciliśmy nadzieję na szlak, przeszliśmy trawersem przez oblepione miękkim śniegiem blokowisko i zeszliśmy wśród poprzerastanych jagodami piargów. Na balkonie, przy śluzie na zwężeniu potoku wyraźnie rysował się narciarski ślad. Byliśmy zmęczeni, moje buty doszczętnie przemokły, z wolna zaczynał nas zasłaniać cień. Przez chwilę zastanawialiśmy się czy nie podejść korytem rzeczki po paskudnie wywieszonym nawisie i nie przenocować w cabanie Cestrede, do której nie udało nam się dostać z góry, ale w końcu zdecydowaliśmy się zejść. Nie mieliśmy aż takich zapasów jedzenia. Już dzisiejszej nocy mieliśmy zamiar dojść do gite na GR10 nad Gedre… wziąć prysznic, coś zjeść…takie tam mrzonki.
Zdołowani trzymaliśmy się śladu narciarza, chociaż prowadził lekko w górę, nie w dół. Za garbem, jak się okazało skałą przysypaną z jednej strony śniegiem, wyszliśmy na wąską i stromą, co jakiś czas zasypaną, a nawet ukrytą pod śniegiem ścieżynkę trawersująca bardzo strome zbocze. Czasami skałki pod nami urywały się przechodziąc w pion. Na pocieszenie zobaczyliśmy na ścianie jeden znak- czerwony. Chwilkę dalej ścieżka zgubiła się w świeżym lawinisku. Niedawno musiało tu zejść całe zbocze. Jose Antonio dopatrzył się śladu kopczyka po drugiej stronie lawiny, ja postanowiłam iść prosto w dół. Szło mi bardzo powoli. Niejednorodne zlodowaciałe podłoże było upiornie strome, pod cienką warstwą nie wiadomo czego spływała woda. Na wszystko wylazł wieczorny cień. Żadne z nas nie robiło zdjęć. Modliliśmy się, żeby dostać się na dół. Daleko pod nami majaczyły jakieś daszki. Mieliśmy nadzieję, że to cabany. Jose zaszedł szybciej niż ja, widocznie druga strona była lepsza. Zadowolony zdjął raki i przeszedł kilka metrów po trawie… a potem pojechał. Uczesane po przejściu lawiny zbocze było śliskie jak igielit. Jechał powoli i zatrzymał się kilkanaście metrów niżej. Nie wstając ściągnął plecak i założył raki. Zeszliśmy kilkadziesiąt metrów po zlodowaciałej, bardzo stromej trawie. W rakach. Potem odkryliśmy że nie ma już ścieżki. Zginęła nie wiadomo kiedy. Pod nami piętrzył się kolejny, pionowy pas skał, a w dole kusiły oraz słabiej widoczne cabany. Ściemniało się. Nad dalekimi górami unosił się dym z wypalanych traw.
Miałam już dość, ale Jose wypatrzył inną ścieżkę. Zeszliśmy do niej i chociaż co chwila zawalał ją lód i śnieg, wisiały nawisy, zapadały się niewidoczne dziury, a śniegowe mosty nad potokami łamały, zeszliśmy z niemal całego uskoku, a potem ignorując dalszy szlak zjechaliśmy po płacie śniegu prosto w dół i podeszliśmy do widocznego z daleka domku.
Był zamknięty.
Bez gadania rozłożyliśmy nasze przenośne schronisko – płachtę NRC i worki biwakowe. Ugotowaliśmy nędzne resztki jedzenia, znów zużyliśmy go dwa razy więcej niż planowaliśmy i padliśmy okropnie zmęczeni. Wiało, byliśmy w lodowatej Francji, nie naszej słonecznej Hiszpanii, wcale nie zeszliśmy nisko (to było pewnie jakieś 1800m npm) … a jednak i tak było nam ciepło. Mieliśmy naprawdę dobry sprzęt. Nocowanie na dworze powoli wydawało się coraz bardziej normalne. Gwiazdy nad głową świeciły nieprawdopodobnie jaskrawo. Wiało i postawione obok śpiwora buty wyschły na wiór. Może zawsze powinno się je wystawiać na wiatr?
Jedyną wadą tego noclegu, był ustawiony przez kogoś na piątą i chyba zapomniany w tym letniskowym domku budzik… trochę go było słychać nawet przez 4 kaptury :)
Rano zeszliśmy niżej i chociaż bardzo się staraliśmy, nie znaleźliśmy GR10, którym mieliśmy zamiar iść do Gavarnie. Jedyny drogowskaz absurdalnie wskazywał dokładnie odwrotny kierunek. Musiał być przestawiony…
Kawałek GR-u znaleziony w lesie był niewiarygodnie trudny do pokonania. Niespodziewanie bo przecież to tylko las. Kopny, głęboki pełen korzeni, gałęzi i dziur śnieg. Kompletny brak oznakowania, mnóstwo nigdy nie wycinanych gałęzi. Jak często w Pirenejach, pozornie łatwe niskie ścieżki zupełnie nie dawały się zimą przejść.
Zniechęceni zeszliśmy do Gedre drogą. Niemal na całej długości pokrywał ją gruby śnieg i szliśmy sobie wygodnie w rakietach. Potem kawałek po asfaltowej szosie, a za ładną malutką wioseczką znaleźliśmy skrót. Starą obudowaną kamiennym murkiem drogę, jedną z tych które bardzo lubię.
Na dole było ciepło jak latem. W lesie kwitły przylaszczki i ciemierniki. Zupełnie inny świat :)