Dojazd do Tuluzy jest w tym roku bardzo prosty. Loty z Berlina kosztują grosze (mój bilet tylko 9 Euro plus oczywiście 20 za bagaż). Gorzej jest dalej. Autobus z lotniska 8 Euro, można by za 1,5 tramwajem, ale wystraszyłam się przesiadki na metro. Potem pociąg… i tu czarna magia. Kolejka do okienka była tak długa, że zrezygnowana kupiłam bilet w automacie-osobowy do Lourdes Euro 29. Jakoś mi się to wydało dużo i rzeczywiście w drodze powrotnej za ekspres, do tego w pierwszej klasie (była na nią akurat promocja) wyszło mi już tylko 17. Nigdy nie zrozumiem taryf SNCF. Rozkłady jazdy nie są dużo lepsze, w związku z czym pociąg relacji Tuluza Pau przyjechał do Lourdes kilka minut po odjeździe autobusu. Wszystkich autobusów rozjeżdżających się jednocześnie do górskich dolin. Został jeszcze jeden o 8-mej. Włóczyłam się po Lourdes przez godzinę, a potem pijąc herbatę w jakimś barze wypatrzyłam strzałkę – pokój 21 Euro… Patrzyłam na nią przez kilkanaście minut i w końcu się nie opanowałam. Do Cauterets dotarłabym już po nocy. Zbierało się na deszcz, musiałabym szukać kempingu. Nagle poczułam się bardzo zmęczona. Ożyłam natychmiast po wzięciu prysznica, który w tym tanim hotelu dla pielgrzymów był w innym budynku niż pokój. Toaleta też na korytarzu- gdyby nie pościel i miękkie łóżko, prawie schronisko.
Pomyślałam, że skoro utknęłam, pozwiedzam i aż do północy chodziłam zafascynowana. Nocne Lourdes to czysta magia. Tysiące pielgrzymów, z zapalonymi lampionami. Pieszo, na wózkach, z wózkami. Poruszających się powolnym wężem. Z nadzieją na cud. Modlitwy w mnóstwie języków, po rosyjsku, polsku, czesku, włosku, hiszpańsku… Procesja, śpiew… Tego wszystkiego nie zakłóciła nawet potężna ulewa. Miałam wrażenie uczestnictwa w czymś niezwykłym. Tu nie było już pobożnej tandety, nie było straganów i kupczenia, tego wszystkiego co odrzuca w dzień. Cudu chyba też nie. Nie wiem tego, nikt tego nie wie, ale nie mogłam się opędzić od myśli, że to być może dlatego, że każdy modlił się o coś dla siebie. Że gdyby poprosili o jedno stałoby się.
Rano wskoczyłam w pierwszy autobus do Cauterets, pobiegłam żwawo do górskiego sklepu, kupiłam gaz, w przelocie jeszcze coś do jedzenia i już siedziałam w autobusie do Pont Espagne. Odjeżdża spod zabytkowego kina, gdzie jak głosiły plakaty wciąż jeszcze pokazuje się filmy.
Wyszłam doliną Marcadau, a potem zastanawiając się gdzie jeszcze nie byłam skręciłam na szlak nazywający się Cirquit de lacs. Być może poszłabym nim do Refuge Ilehou (jak dotąd tam nie trafiłam), ale zaczął padać mokry śnieg więc zostałam na znakowanej trasie i przenocowałam w jakimś przypadkowym miejscu, troszkę poniżej linii śniegu. Nie było tam nic ciekawego i już niemal położyłam się spać kiedy chmury się lekko przetarły i na wprost mnie wyrósł cień jakiejś pięknej góry. Dopiero patrząc na mapę zobaczyłam, że to pewnie Vignemale. Przyglądałam się jej aż do nocy, w międzyczasie temperatura spadła i namiot- dosłownie w jednej chwili z mokrego zrobił się oblodzony, a odłożone na bok poły wejścia przymarzły do boków.