Aiguestortes i Estany de Saint Maurici listopad 15 cz2

Chociaż wieczorem wydawało się to nieprawdopodobne na naszym pustkowiu spało się nieźle. Kamienie, które pookładałam płasko pod podłogą namiotu ani drgnęły i nic mnie nocą nie uwierało. Doskwierał mi tylko brak wody. Na sucho nie bardzo miałam co jeść, a topienie śniegu w wichurze to straszliwie długa czynność. Pomyślałam, że trudno, zjem później. Przełęcz, przez którą miałam nadzieję zejść nad Lac de Mar była tuż tuż. Kilkaset metrów powyżej nas za polem pełnym wielkich bloków. Widzielibyśmy ją wieczorem gdyby nie mgła. Teraz też nie wyglądała groźnie. Zdobyliśmy ją po godzinie. Kłopot w tym, że nie dało się z niej zejść. Coś pomyliłam. Lac de Mar widzieliśmy doskonale, ale tuż u naszych stóp zaczynał się prawie pionowy żleb wypełniony zlodowaciałym śniegiem. Prawdopodobnie do pokonania latem  (o dziwo znaleźliśmy kopczyk), ale teraz nie do ruszenia. Przeszliśmy cały fragment grani nad naszym kotłem. Nic. Z ostatniego siodełka wypatrzyłam, że na kolejną przełęcz w głównej grani da się dość łatwo wejść. Niestety też nie najkrótszą drogą. Z naszego żebra można było tylko wrócić na dno kotła, tam gdzie spaliśmy. Wróciliśmy oczywiście. Zeszliśmy kilkaset metrów i zewspinaliśmy się do sąsiedniej dolinki prowadzącej na obejrzaną z góry grań. Zeszliśmy głupio, jakimś  zmrożonym kominkiem, z którego niemal nie wyrwał mi się duży głaz. Niezbyt rozsądnie uczepiłam się go obiema rękami i na szczęście w chwili kiedy drgnął zdążyłam uciec. Zdenerwowałam się oczywiście strasznie. Głaz był wielkości dużej lodówki, a spadł by wprost na mnie.

Dno dolinki było zupełnie płaskie wypełnione drobnym żwirem, wymytym przez malutką rzeczkę. Stanęliśmy tam i ugotowaliśmy dużo wody. Zaległe śniadanie i lunch. Było słonecznie, zacisznie, z pięknym widokiem. Pogoda nadal doskonała. Do tego znalazłam kopczyk. Prowadził w górę. Nad Besiberri przetaczały się wały chmur, ale w naszym kociołku panował upał. Dobrze mi się tam siedziało.

Wdrapanie się na grań znów zajęło nam około godziny. Krucho, i stromo, ale nie mieliśmy problemów. Zejście zaśnieżone, nie bardzo strome, nietrudne. Włożyliśmy raki i spokojnie zeszliśmy prawie na przełączkę prowadzącą nad Lac de Mar. Za nami zostało jeszcze nie zamarznięte, błyszczące Estany Tort. Pięknie wyglądało w rudych trawach.

Zejście z Collada de la Mar jest strome. Na szczęście nie było tam ani odrobiny śniegu. Nad wodę z wolna nachodził cień. Nad pięknymi, strzelistymi szczytami Sierra de Tumeneja wzeszedł księżyc. Długo szliśmy wzdłuż wielkiego jeziora. Mocno wiało. Ścieżkę co i rusz przecinały luźne skalne bloki. Dość już miałam tego nieustannego skakania… Szłam coraz wolniej, obite wielokrotnie kolano bolało mnie przy każdym kroku. W końcu znaleźliśmy jakiś w miarę zaciszny kącik wśród szkierów. Dalej nie było już sensu iść. Nie chciało mi się schodzić aż do Restanca. W schronisku mogła się znów kryć jakaś parka. Był piątek, a do parkingu stamtąd blisko. Gdzieś niedaleko miejsca gdzie zabiwakowaliśmy na mapie był zaznaczony skrót. Prowadził na przełęcz w grani Sierra de Tumeneja. Czyli tam gdzie miałam zamiar pójść następnego dnia.

Z naszego trawiastego dołka długo podziwialiśmy wały niskich chmur przetaczających się tuż nad powierzchnią jeziora. Czasem wszystko ginęło we mgle, czasem świeciły gwiazdy i niewidoczny, bo znów schowany za granią księżyc. Był lekki mróz.

Share

Aiguestortes i Estany de Saint Maurici listopad 15 cz1

Rano wiało. Bez nadziei na piękną pogodę postanowiliśmy kontynuować przygotowany wcześniej plan- zakamarki Parku Narodowego Aiguestortes i Estany de Saint Maurici. Zanim się wydostaliśmy z Vielhy minęło sporo czasu. Koło 10-tej zaparkowaliśmy pod nieczynnym schroniskiem Conangles, przepakowaliśmy plecaki (każde zejście do cywilizacji zmusza do ponownego przejrzenia ich zawartości, dopakowanie jedzenia, wymiany baterii itp). Jose pedantycznie pozakładał kłódki na kierownicy i sama już nie wiem czym- chroniąc swojego 20-to letniego vana. Samochód ukochany i idealny. Obawiam się, że teraz już takich nie robią.

Znów objuczeni wyruszyliśmy w górę doliny Besiberri planując tylko dojście do schroniska. To niedaleko, sporo podejścia, ale droga jest niemęcząca i ładna. Za plecami widzieliśmy znaną nam już Dolinę Salenques prześwitującą przez bezlistny bukowy las. Gąszcz kończy się na progu doliny. Niemal całe piętro zajmuje wielki staw wciśnięty pomiędzy strome ściany. Mieliśmy szczęście i zastaliśmy go w dość szczególnym momencie. Taflę wody pokrywał cienki, z wierzchu lekko nadtopiony lód. Błyszczący i odbijający góry jak krzywe lustro. Pomimo wichury tafla pozostawała gładka. Idealnie przezroczysta z delikatnym rysunkiem lodowych kwiatów. Nie mogliśmy się od tego widoku oderwać i nawet rozważaliśmy zostanie na noc, tylko po to, żeby zrobić zdjęcia. Ostatecznie zdecydowaliśmy się jednak iść. Chmurzyło się i bez ruchu szybko zrobiło się nam zimno. Szlak mija jezioro prawym brzegiem i po przejściu płaskiej, pociętej meandrami rzeki łąki, podchodzi na kolejny próg wśród karłowatych, pokręconych sosen. Wyższego stawu ze ścieżki nie widać, szlak odbija w bok do schroniska- białej z daleka widocznej kapsuły. Nie macie pojęcia jak się zdziwiliśmy widząc na morenie tuż przed barakiem jakieś dwie osoby! Nieznani, widoczni tylko jako sylwetki na rozświetlonym niebie ludzie zdziwili się jeszcze bardziej. Zamarli wpół kroku.  Zastygli… Przecież to środek tygodnia. Koniec świata. Listopad!

Podeszliśmy do nich też lekko rozczarowani. Przywykliśmy mieć góry tylko dla siebie. To nie to, że nie lubimy ludzi, wiele razy spotykaliśmy w schronach różne ciekawe osoby. Tylko ta ich zdziwiona postawa, ta widoczna już z kilkuset metrów niechęć. Okazali się parą. Podstarzały, długowłosy facet z niechlujnie zamaskowaną siwizną i młoda dziewczyna. Byli uprzejmi, zrobili nam trochę miejsca na stole i ponownie rozłożyli się na morenie przed schronem. Po chwili dziewczyna wróciła po portmonetkę. Sądząc po ilości jedzenia, którego nanieśli zainstalowali się w Refuge de Besiberri co najmniej na kilka dni. Może wydłużony weekend. Był czwartek.

Korzystając z osłony przed wiatrem zagotowaliśmy garnuszek wody i już pół godziny później podchodziliśmy jednym z nieoznakowanych szlaków jak nam się wydawało pozwalającym wyjść z Doliny Besiberri na wschód. Wyjście na zachód opisał na swojej stronie Edward Krzyżak, o tych na wschód nic nam nie było wiadomo. Bardzo szybko pogubiłam się w labiryncie chaotycznie poustawianych kopczyków. W efekcie zanocowaliśmy kilkaset metrów powyżej schronu w kamienistym bezwodnym kotle, topiąc na kolację śnieg. Pomimo niewygody byliśmy zadowoleni. Przed naszymi oczami przetoczyły się wały chmur drących się malowniczo na grani Besiberri, żółknących i czerwieniejących od zachodu, złocących się od księżycowego światła. Drących na strzępy od wichury. Gdybyśmy zostali w schronie przegapilibyśmy to, a poza tym farbowany facet miał w oczach taką ulgę widząc jak odchodzimy…

Share
Translate »