Chociaż wieczorem wydawało się to nieprawdopodobne na naszym pustkowiu spało się nieźle. Kamienie, które pookładałam płasko pod podłogą namiotu ani drgnęły i nic mnie nocą nie uwierało. Doskwierał mi tylko brak wody. Na sucho nie bardzo miałam co jeść, a topienie śniegu w wichurze to straszliwie długa czynność. Pomyślałam, że trudno, zjem później. Przełęcz, przez którą miałam nadzieję zejść nad Lac de Mar była tuż tuż. Kilkaset metrów powyżej nas za polem pełnym wielkich bloków. Widzielibyśmy ją wieczorem gdyby nie mgła. Teraz też nie wyglądała groźnie. Zdobyliśmy ją po godzinie. Kłopot w tym, że nie dało się z niej zejść. Coś pomyliłam. Lac de Mar widzieliśmy doskonale, ale tuż u naszych stóp zaczynał się prawie pionowy żleb wypełniony zlodowaciałym śniegiem. Prawdopodobnie do pokonania latem (o dziwo znaleźliśmy kopczyk), ale teraz nie do ruszenia. Przeszliśmy cały fragment grani nad naszym kotłem. Nic. Z ostatniego siodełka wypatrzyłam, że na kolejną przełęcz w głównej grani da się dość łatwo wejść. Niestety też nie najkrótszą drogą. Z naszego żebra można było tylko wrócić na dno kotła, tam gdzie spaliśmy. Wróciliśmy oczywiście. Zeszliśmy kilkaset metrów i zewspinaliśmy się do sąsiedniej dolinki prowadzącej na obejrzaną z góry grań. Zeszliśmy głupio, jakimś zmrożonym kominkiem, z którego niemal nie wyrwał mi się duży głaz. Niezbyt rozsądnie uczepiłam się go obiema rękami i na szczęście w chwili kiedy drgnął zdążyłam uciec. Zdenerwowałam się oczywiście strasznie. Głaz był wielkości dużej lodówki, a spadł by wprost na mnie.
Dno dolinki było zupełnie płaskie wypełnione drobnym żwirem, wymytym przez malutką rzeczkę. Stanęliśmy tam i ugotowaliśmy dużo wody. Zaległe śniadanie i lunch. Było słonecznie, zacisznie, z pięknym widokiem. Pogoda nadal doskonała. Do tego znalazłam kopczyk. Prowadził w górę. Nad Besiberri przetaczały się wały chmur, ale w naszym kociołku panował upał. Dobrze mi się tam siedziało.
Wdrapanie się na grań znów zajęło nam około godziny. Krucho, i stromo, ale nie mieliśmy problemów. Zejście zaśnieżone, nie bardzo strome, nietrudne. Włożyliśmy raki i spokojnie zeszliśmy prawie na przełączkę prowadzącą nad Lac de Mar. Za nami zostało jeszcze nie zamarznięte, błyszczące Estany Tort. Pięknie wyglądało w rudych trawach.
Zejście z Collada de la Mar jest strome. Na szczęście nie było tam ani odrobiny śniegu. Nad wodę z wolna nachodził cień. Nad pięknymi, strzelistymi szczytami Sierra de Tumeneja wzeszedł księżyc. Długo szliśmy wzdłuż wielkiego jeziora. Mocno wiało. Ścieżkę co i rusz przecinały luźne skalne bloki. Dość już miałam tego nieustannego skakania… Szłam coraz wolniej, obite wielokrotnie kolano bolało mnie przy każdym kroku. W końcu znaleźliśmy jakiś w miarę zaciszny kącik wśród szkierów. Dalej nie było już sensu iść. Nie chciało mi się schodzić aż do Restanca. W schronisku mogła się znów kryć jakaś parka. Był piątek, a do parkingu stamtąd blisko. Gdzieś niedaleko miejsca gdzie zabiwakowaliśmy na mapie był zaznaczony skrót. Prowadził na przełęcz w grani Sierra de Tumeneja. Czyli tam gdzie miałam zamiar pójść następnego dnia.
Z naszego trawiastego dołka długo podziwialiśmy wały niskich chmur przetaczających się tuż nad powierzchnią jeziora. Czasem wszystko ginęło we mgle, czasem świeciły gwiazdy i niewidoczny, bo znów schowany za granią księżyc. Był lekki mróz.