<– Rano stawek porósł lodem, ale nam było raczej ciepło. Nie było wiatru, zapowiadał się piękny dzień. Od Rencluza gdzie zdobywcy Aneto zaczęli swoją wędrówkę lata temu dzieliła nas już ostatnia grań. Jedyny problem, że na naszych mapach nie prowadził na nią żaden szlak. Nie martwiąc się tym postanowiliśmy odnaleźć drogę. Zbocze wcale nie było strome, byliśmy pewni, że uda nam się przejść. Wcześniej obeszłam jeszcze stawek. Z niego również nie wypływała rzeka. Woda, która zasila go silnym podziemnym strumieniem wpływa na końcu do wielkiej studni. Nie było widać dna. Cieszyłam się, że nie przyszło nam do głowy łazić po tamtej stronie nocą. Rozpadlin jest kilka. Bardzo łatwo byłoby w coś wpaść.
Spakowawszy się wyruszyliśmy na wschód trzymając się poziomu stawu. Północne zbocze Tuqueta Blanca to średnio stromy, dość stabilny piarg i pola średniej wielkości kamieni. Po wszystkim co nas spotkało wcześniej przyjemna i łatwa trasa. Już pod koniec trawersu skończył się cień. W ciągu 5-ciu minut rozebraliśmy się (z kurtek puchowych) do samych wełenek. Pirenejskie słońce ma ogromną moc. Poniżej nas, troszkę z przodu błyszczał Ibon de Paderna. Skręciliśmy na południe na próg kolejnej dolinki. Widoki były tam bardzo piękne. Szczyty strome niemal jak Dolomity. Nie było kopczyków ani ścieżki, ale była pomalowana w paski tyczka. Minęliśmy ją po prawej i trochę klucząc wśród pagórków podeszliśmy pod Collado Paderna. Jose przeciwległą strona kotła niż ja, w cieniu i po lodzie.
Usiedliśmy. Wyciągnęliśmy ostatnie landrynki. Cisza, spokój, przyjemne ciepełko. Nagle naszą idyllę przerwał jazgot. Czym bliżej tym bardziej zrozumiały. Jose zaczął się uśmiechać pod nosem ja chwytałam tylko pojedyncze słowa. Same nieparlamentarne. Ku nam zbliżała się czwórka jednodniowców. Zanim doszli mieliśmy już teorię kim są. Dwóch bojowo nastawionych panów (co to znają każdą górę i trasę) i dwie niezbyt zadowolone panie. Na 100% małżeństwa uparł się Jose. Miał rację (oczywiście zapytał).
Był weekend, byliśmy blisko schroniska. W takich miejscach trudno o samotność. Zebraliśmy się i zeszliśmy kruchym żlebem. Od jazgotu niemilknącego ani na chwilkę strasznie rozbolała mnie głowa. Daleko przed nami migotał staw. Poszliśmy tam, znów skacząc po wielkich blokach, coraz bardziej i bardziej obrzydliwych. Oboje mieliśmy już poobijane kolana. Upadaliśmy co jakiś czas. Jose lekko spuchł ja byłam obolała i sina.
Leniwie dowlekliśmy się do Rencluzy. O dziwo była zupełnie pusta. Dwa małżeństwa były chyba jedynymi gośćmi. Nikt nie poszedł tego dnia na Aneto. Wypytaliśmy o to wszystko siedząc przy restauracyjnym stoliku. Ja przy piwie, Jose przy jajecznicy. Udało mi się naładować jedną baterię.
Nasza wędrówka śladami Platona Tchihatcheffa dobiegła końca. Być może poszliśmy jak tamta grupa, a może oni jednak wyższą przełęczą. Teraz nie byłam już pewna czy ją dobrze zlokalizowałam na mapie. Może wcale nie była taka trudna… cóż na pewno kiedyś tu wrócę. Masyw Maladeta nie okazał się ani niedostępny, ani nudny ani, nawet zatłoczony. Wręcz przeciwnie. Być może dlatego, że mieliśmy listopad.
Spakowawszy się kolejny już raz wyruszyliśmy z powrotem nad Estany Llauset do pozostawionego tam samochodu. Tym razem przez Col de Salenques. Ku mojemu zdziwieniu ten szlak wyznakowano. Teraz to GR11,5. Postawiono też znaki kierujące do Refugio de Cap de Llauset (w budowie). Nie mieliśmy pojęcia co to jest. Na starych mapach zaznaczono Refugio Llauset- teraz rozwaloną budę na drodze nad Estany Llauset. Czyżby ją odbudowywano? Wyglądało to dziwnie. Nie zgadzało się za bardzo z mapą, a co gorsze przerażało czasami. Na drogowskazie wyraźnie napisano Refugio Cap de Llauset 6,5 godziny… Podejrzewałam, że nam dotarcie tam zajmie dwa dni. Dużo się nie pomyliłam.
Tego wieczoru przeszliśmy jeszcze przez przełączkę tuż za Rencluzą i zamiast zejść na dno doliny Barrancs (tak jak szlak) weszliśmy na niezaznaczoną na mapach ścieżkę zmierzającą prosto na wschód. Kierunek nam odpowiadał. Wysoko na ośnieżonej grani widzieliśmy straszliwie stromą przełęcz. Col de Salenques. Nie może być aż tak stroma jak wygląda deliberowaliśmy. Inaczej nie przeszedłby nią GR… Tak czy siak zbadanie jej zostawiliśmy na kolejny dzień. Nasza, bardzo zresztą ładna ścieżka dotarła do jakiegoś stawku i tam się beztrosko skończyła. Rozwiązanie tego problemu też zostawiliśmy na później. Stawek był zaciszny i śliczny, nie zamarznięty, wokół pod dostatkiem miękkich trawek prawie suchych, to znaczy suchych o ile się na nie nie naciskało.–>