masyw Maladeta listopad 15 cz4

<–Rano znów nie byliśmy szybcy. Odchodząc widzieliśmy, że nasi sąsiedzi się zbierają. Wyruszyliśmy bezpośrednio w górę po wielkich blokach prosto na przełęcz Creguena. Używam nazw z mapy Editorial Alpina Valle de Benasque 1:30000 wydanej na pięknym wodoodpornym papierze. Dostałam ją kiedyś w prezencie od Jose. Lata temu i jakoś jej prawie nie używałam. Na innych mapach ta sama przełęcz nazywa się Araguells, tak jak najbliższy jej szczyt. Zgodnie z tym co napisał Edward pierwsi zdobywcy Aneto musieli tu kiedyś być. Opisali Ibones Coronas, byli nad jeziorem Creguena, ale czy wybrali tę przełęcz?

Szliśmy wzdłuż jeziora Grigueno na południe, w kierunku grani z trzema potężnymi szczytami, pomiędzy którymi było wąskie siodełko. Z tego miejsca, do którego dostęp jest trudny, ujrzeliśmy największą w tym rejonie dolinę, rozciągającą się ze wschodu na zachód„.

Najprawdopodobniej Dolinę Balibierna, chociaż tak dokładnie to wcale jej z naszej trasy nie widać. Widać stoki, ale wzrok nie sięga aż do samego dna (zdjęcie 1 i 6). Kierując się mapą i opisami Edwarda szybko i bez problemu wdrapaliśmy się na grań. Troszkę za wysoko, na inną sąsiednią przełączkę. Tak prowadzi teraz nieznakowany szlak zmierzający na Pico Araguelles. Druga strona była ośnieżona. Przez grań przechodził ślad. Nie ludzki. Chyba kozi. Chwilka konsternacji. Jose beztrosko uznał, że da się zejść. Ja tylko wyjrzałam. Daleko w dole błyszczało piękne jezioro. Trzy kroki w tył, wrzuciłam plecak i zeszłam kilkadziesiąt metrów na właściwą, przechodnią przełęcz. Oj strasznie tam było stromo!

Szliśmy tak wąskim korytarzem, że nie sposób było iść obok siebie. Trudności sprawiały usuwające się kamienie […]. Pomimo południowej ekspozycji stoki w dużej mierze wciąż pokrywał śnieg. Ponad godzinę schodziliśmy wśród śniegu i skał, po bardzo nachylonym zboczu„.

Tu opis już się nie zgadza. Zejście istotnie pokryte śniegiem (cóż mieliśmy listopad) ma wystawę północną. Chyba, że opis dotyczył zejścia (Edwardzie zostawiłeś za dużo kropek!)… Przełącz Creguena jest jedyną drogą, jaką mogłabym sobie wyobrazić w tej dolinie i jedyną, którą dzisiaj prowadzi jakikolwiek szlak. Pogrzebałam przed wyjazdem w necie zabrałam najbardziej szalone mapy. Nawet Editorial Pirenos (znane z zaznaczania nieistniejących w terenie szlaków) nie proponowało w tym miejscu nic innego. Jest jeszcze Pic Creguena- z tym, że z niego raczej nie dałoby się zejść, a nawet gdyby, to nie do Ibon Coronas. Ta trasa ma trudność III więc ją wykluczyłam. Nie daliby rady. Nie byli alpinistami, a ich przewodnicy na pewno nie znali takich dróg.

Dziwny był też korytarz… Droga którą zeszliśmy, ozdobiona dwoma kopczykami  (bardzo odległymi od siebie) schodzi w najbardziej racjonalny sposób. Trawersem nad potężnym urwiskiem, i delikatnym łukiem po luźnych skałach (pokrytych teraz cienkim lodem) prosto nad staw. Jest trudna zimą. Szlak przecina kilka rynien, w których raczej ciężko by się zatrzymać i kilka stromych, śnieżnych pól (latem pewnie piarżystych) . Cała ściana jest w cieniu. Słońce dociera tam na kilkanaście minut, stąd pewnie ten ciągły śnieg. Szczerze mówiąc cieszyliśmy się z cienia, chociaż z głupoty nie założyliśmy nic na cienkie wełenki i z czasem zrobiło nam się zimno. Nieprzetapiany przez upał lód miał podobną twardość na całej trasie. Mało było pułapek i mało trudnych lodowisk. Tylko te paskudne dziury pomiędzy kamieniami przysypane przez zmarznięty śnieg, zarywające się co i rusz, do czego z wolna zaczynaliśmy się już przyzwyczajać, ale co stawało się przy każdym upadku bardziej i bardziej bolesne. Upadaliśmy mało tym razem. Nie w trudnych miejscach. Tam szliśmy ostrożnie. Nadrobiliśmy to później na łatwym, ale cóż, tak często bywa. Dekoncentracja.

Zejście zajęło z półtorej godziny. Ściana za nami widoczna na zdjęciu 2o  (tym z zaparowanym boczkiem) wyglądała z dołu na prawie pionową. Jedyny żleb prowadzi na tę wyższą przełączkę, z której szybko zrezygnowaliśmy, ale dotarcie do niego nie jest łatwe- jest potwornie stromy i wpada prosto do wody. Nie wiem czy zdecydowałabym się choćby spróbować nim wejść. Może opisywany przez Platona korytarz był gdzieś indziej. Jeżeli panowie szli wzdłuż Creguena na południe (najprawdopodobniej przeciwnym brzegiem stawu niż my) to do wyboru mieli tylko tę przełęcz, lub przełączki pomiędzy którymś z 3 szczytów: Pico del Agulle, Pico Pedres Albes, Pico de Araguells. Trzy wierzchołki (niezbyt potężne, ale zgadza się chociaż ilość). Ewentualne zejście prowadziłoby na południe niedaleko od Ibon Coronas.  Nie słyszałam, żeby teraz ktokolwiek tamtędy chodził, ale na stronie phillrando jest opis trasy prowadzącej po tych 3 szczytach granią.

Stojąc na płaskim tuż nad pięknym stawem i wycierając co i rusz aparat (na słońcu temperatura wzrosła o kilkadziesiąt stopni i schłodzony obiektyw nieustannie się rosił) nie martwiłam się bardzo Platonem Tchihatcheffem. Cieszyłam się słońcem, szukałam dostępu do wody, zastanawiałam się gdzie usiąść i co by tu zjeść.

Po kolejnym odcinku kicania po ośnieżonych blokach, porośniętych przy tym przez piękną szadź, znaleźliśmy trawkę i strumyk. Rozsiedliśmy się, ugotowaliśmy barszcz. Było gorąco. Sielsko, spokojnie. Prawdziwe przeciwieństwo oblodzonej stromizny, piętrzącej się tuż obok nas. Wątpiłam czy ekipa pierwszych zdobywców wpadłaby na pomysł, żeby się tam wdrapać. Przy porządnym śniegu, nie tak cieniutkim jak teraz tą trasą chyba nie dałoby się bezpiecznie wejść. Dwie wspomniana wyżej przełęcze nie wyglądają lepiej.

Creguena
3 szczyty od lewej ( tam gdzie pojawia się linia słonecznego światła: przełęcz Creguena, Pico Araguelles i dwa inne hipotetyczne przejście

Cóż, nie mieliśmy zamiaru wracać. Ta zagadka zostanie na później, może dla Edwarda. Do rozgryzienia mieliśmy teraz kolejny fragment historycznej trasy. Przełęcze d’Alba.

Zebraliśmy się leniwie po niecałej godzinie. Długo szliśmy wzdłuż brzegu. Wielkie kamienie, potem strome szkiery. Lód i nadtopiony śnieg. Nad jeziorem minęliśmy dwie dobre koliby. Jedną z nich zaznaczono nawet na mapie. Rzeczywiście wygodna prawie jak chatka, pięknie położona nad lustrem wody. Na progu doliny Creguena postanowiliśmy zboczyć i przetrawersować na Brecha d’Alba. Niewysoką, raczej nietrudną przełęcz, najłatwiejsze przejście przez grań Maladeta.

Poniżej dwóch pierwszych grani znajdowały się dwa jeziora pokryte lodem, drugie z nich o bardzo dużym obwodzie„. Z nad jeziora Alba, na dzisiejszym, a także na mapach z XIXw. widnieje szlak nad jezioro Creguena (Grigueno) przez Brecha de Alba. Pewnie więc wspięli się na tą przełęcz i zeszli nad Creguena.”

Tak pisze Edward, ale ja mając w ręku trzy mapy widziałam tam trzy małe stawy. Żaden nie miał dużego obwodu, a już na pewno nie drugi. Szli przecież z północy w przeciwnym kierunku niż my. Wydawało się, że łatwo to sprawdzić. Trawers okazał się jednak pułapką. Zbocze pokrywało zwalisko ruchomych, pokaleczonych, świeżo łamanych głazów. Masakra. Musiały się toczyć i obijać całkiem niedawno. Potłukliśmy się tam okrutnie na domiar złego marnując czas. Jakieś 20 minut przed przełęczą odpuściliśmy i zawróciliśmy. Prosto w dół nad Ibonet de Creguena-ocieniony stawek wśród skał. Zostało nam 40 minut światła. Zbyt mało, żeby przekroczyć przełęcz i zejść. Sporo, żeby odnaleźć cudnie przez kogoś wyczyszczone z kamieni miejsce o rozmiarach (prawie) naszego namiotu.

Chwilkę później Jose odnalazł kolibę. Wybitnie luksusową tuż nad stawem. Chciał się tam przenieść, ale wcześniej tak sugestywnie opowiadał mi o trzęsieniach ziemi (ostatnie o sile 3,5 w skali Richtera zanotowano podobno 3 miesiące temu), że zdecydowanie uparłam się na namiot. Wstrząsy pięknie wyjaśniały paskudny stan zbocza, a koliba była dokładnie pod nim.

Po zachodzie na niebie pojawiła się łuna. Nieprawdopodobnie różowe światło ponownie zalało ciemne już zbocza. Przez kilkadziesiąt minut wiał silny wiatr. Potem wszystko uspokoiło się i zbladło, a nad nami znów zaświeciły miliony gwiazd. Nie było księżyca i już zaczynaliśmy się martwić. Czyżby się zgubił?–>

Share

Masyw Maladeta listopad 15 cz3

<—Zaspaliśmy. Czy może raczej ja spałam jak kamień, a Jose nie chciał mnie budzić. Wiem, że sam lubi długo spać, więc potraktowałam to wyjaśnienie jak wykręt. Miałam plan, a plan jak łatwo było zauważyć poprzedniego dnia wymagał pilnowania czasu.  Listopadowe dni są tak krótkie, że żeby choć trochę zbliżyć się do zasięgu możliwego latem, trzeba by wychodzić przed świtem. Wyszliśmy kilka godzin po.  Spod wodospadu gdzie przenocowaliśmy opadały dwie słabo widoczne ścieżki. Jedna gwałtownie w dół, do GR11, który na tym odcinku jest średnio ciekawą drogą, druga równolegle wzdłuż doliny, niemal po poziomicy przecinająca zmrożone lekko łąki. Poszliśmy tą drugą ryzykując nieznane i nie wiadomo czy możliwe przejście przez rzekę. Czym niżej tym (wiadomo) trudniej, bo więcej wody.

Ścieżka aż do końca trzymała się cienia. Zgubiliśmy ja raz czy dwa, ale teraz, w dzień błądzenie było o wiele prostsze niż nocą. Rzeka nie była żadnym problemem. Kopczyki doprowadziły nas do brodu. Być może byłby kłopotliwy wiosną, w listopadzie wymagał tylko kilku skoków. Chwilkę dalej wyszliśmy na znakowany szlak i niemal natychmiast spotkaliśmy faceta w adidasach, który wybierał się na Collado Balibierna. Nieśmiało wspomnieliśmy, że lód, ale powiedział, że wie i gdyby się nie dało wróci. Podobno stawy Coronas były już zamrożone. Ktoś schodzący stamtąd pokazywał zdjęcia.

Do Refugio Coronas prowadzi droga. Latem jeździ nią autobus, poza sezonem jest otwarta dla samochodów. W schronie jeszcze dymił żar, na parkinu niżej widzieliśmy kilka aut. Zawsze się zastanawiałam dlaczego nie urządzono tu płatnego schroniska. Nie to, żebym tego chciała. Wcale nie. Lubię to chociaż jest stare i trudno w nim o samotność, ale takie miejsca często padają ofiarą komercji. Gminie łatwo się pokusić o zyski, ludzie lubią wygodę i piwo. Myśląc o tym zrzuciłam na chwilkę plecak i nastawiłam wodę na herbatę. Kto wie ile razy jeszcze mi się to uda w tym miejscu…

W ten sposób straciliśmy kolejne pół godziny. Całkiem przyjemnie. W upale, który dopadł nas wraz ze słońcem (to zabawne rozbierać się na raz z wielu zimowych rzeczy) wyruszyliśmy dość wyraźnym szlakiem wspinającym się spod schroniska nad stawy Coronas. To jedno z miejsc, gdzie jeszcze nigdy nie byłam. Podchodząc zastanawiałam się nad jakimś alternatywnym zejściem, na wypadek gdyby letnia droga Platona Tchihatcheffa okazała się niemożliwa. Myślałam nawet czy by nie „skoczyć” na Aneto, na którym też przecież jeszcze nie byłam. Tylko ten brak czekana. A co jeśli zlodowaciał lodowiec…

Podejście wprost spod schronu jest długie i piękne. Nad pierwszym, płytkim stawem dołącza do niego znakowana ścieżka. W cabanie, która tam stoi w razie załamania pogody można by przenocować. Dalej szlak wspina się na stromy stopień, mija ukryty w zagłębieniu staw i dochodzi do dużej moreny. Chwilkę niżej zaczął się śnieg. Odbiliśmy troszkę w lewo w stronę przełęczy Creguena, ale szybko zawróciliśmy. Była prawie czwarta. Wizja nocnego pokonywania kolejnego, nie wiadomo jak stromego zejścia wcale nas nie pociągała. Postanowiliśmy zmarnować jeszcze więcej czasu i przenocować nad stawem. To miejsce latem musi być wielkim obozowiskiem. Morenę pokrywały kamienne kółka z nieznanych mi przyczyn budowane wokół namiotów. Teraz wszystkie bez wyjątku pod śniegiem. Sprawdziliśmy. Zrzuciliśmy plecaki i połaziliśmy trochę poszukując czegoś płaskiego i suchego. Byliśmy już gotowi na śnieg kiedy przypadkiem szukając trzeciego stawu trafiłam na trawkę. Na samym grzbiecie moreny.  Trochę w prawo. Może nie była idealna, ale w porównaniu ze wszystkim innym wokół była rajem. Wyprostowałam się rzuciłam okiem w dół (jakiż to z tej trawki mamy widok) i ujrzałam dyszącego faceta z plecakiem zmierzającego wprost do „mojego” miejsca! Zgroza.

Przyśpieszyłam, zbiegałam nad staw po plecak, zarzuciłam go byle jak i po własnych odbitych w już marznącym zboczu śladach wróciłam do upatrzonej trawki. Facet pędził jęzorem moreny. Uff… Nie macie pojęcia jak się zdziwił. Demonstracyjnie zignorował białe kółka i zaczął się rozkładać obok nas na gruzowisku pełnym ostrych kamyków. Na nasze uprzejme hola tylko skinął głową.  Hłe, hłe skwitował to pod nosem Jose.

Ziemia okupowana przez spoconego faceta niczym się nie różniła od ogromu świata wokół nas więc jego bliska obecność nieco mnie uwierała. Jego z kolei uwierały kamyki…

Zapowiadała się męcząca noc, ale niespodziewanie na morenie pojawiły się dwie mniej objuczone panie. Tylko spojrzały na gruzowisko, tylko przystanęły przy facecie (już prawie gołym) i pomachawszy nam miło poszły dalej licząc sama nie wiem na co. Facet postał, pomyślał, ubrał się i podążył za paniami. Nocą widzieliśmy światła ich latarek daleko nad najwyższym stawem. Wszystko tam było już całkiem białe, ale my chyba też wolelibyśmy nietknięty ludzką nogą śnieg od uwierających paskudnie kamyków i naszego niechcianego towarzystwa. Kto by się czegoś takiego spodziewał  w środku tygodnia, do tego już niemal zimą! Chyba, że to byli Francuzi i świętowali 11-tego listopada. Hiszpanie nie znają tego święta. Podczas pierwszej wojny utrzymali neutralność.

Widoki z naszej moreny były piękne. Nad Aneto przetoczyło się niebo pełne gwiazd, w dolinach świeciły dwie miejscowości, góry odbijały się w stawach. Nie było lodu. W zakamarkach zaczęły narastać lodowe kwiaty, ale większa część stawów była goła. Gdybym miała obiektyw szerszy niż 28 mm sfotografowałabym to. Tak musicie mi uwierzyć na słowo.—>

Share
Translate »