<–Rano znów nie byliśmy szybcy. Odchodząc widzieliśmy, że nasi sąsiedzi się zbierają. Wyruszyliśmy bezpośrednio w górę po wielkich blokach prosto na przełęcz Creguena. Używam nazw z mapy Editorial Alpina Valle de Benasque 1:30000 wydanej na pięknym wodoodpornym papierze. Dostałam ją kiedyś w prezencie od Jose. Lata temu i jakoś jej prawie nie używałam. Na innych mapach ta sama przełęcz nazywa się Araguells, tak jak najbliższy jej szczyt. Zgodnie z tym co napisał Edward pierwsi zdobywcy Aneto musieli tu kiedyś być. Opisali Ibones Coronas, byli nad jeziorem Creguena, ale czy wybrali tę przełęcz?
„Szliśmy wzdłuż jeziora Grigueno na południe, w kierunku grani z trzema potężnymi szczytami, pomiędzy którymi było wąskie siodełko. Z tego miejsca, do którego dostęp jest trudny, ujrzeliśmy największą w tym rejonie dolinę, rozciągającą się ze wschodu na zachód„.
Najprawdopodobniej Dolinę Balibierna, chociaż tak dokładnie to wcale jej z naszej trasy nie widać. Widać stoki, ale wzrok nie sięga aż do samego dna (zdjęcie 1 i 6). Kierując się mapą i opisami Edwarda szybko i bez problemu wdrapaliśmy się na grań. Troszkę za wysoko, na inną sąsiednią przełączkę. Tak prowadzi teraz nieznakowany szlak zmierzający na Pico Araguelles. Druga strona była ośnieżona. Przez grań przechodził ślad. Nie ludzki. Chyba kozi. Chwilka konsternacji. Jose beztrosko uznał, że da się zejść. Ja tylko wyjrzałam. Daleko w dole błyszczało piękne jezioro. Trzy kroki w tył, wrzuciłam plecak i zeszłam kilkadziesiąt metrów na właściwą, przechodnią przełęcz. Oj strasznie tam było stromo!
„Szliśmy tak wąskim korytarzem, że nie sposób było iść obok siebie. Trudności sprawiały usuwające się kamienie […]. Pomimo południowej ekspozycji stoki w dużej mierze wciąż pokrywał śnieg. Ponad godzinę schodziliśmy wśród śniegu i skał, po bardzo nachylonym zboczu„.
Tu opis już się nie zgadza. Zejście istotnie pokryte śniegiem (cóż mieliśmy listopad) ma wystawę północną. Chyba, że opis dotyczył zejścia (Edwardzie zostawiłeś za dużo kropek!)… Przełącz Creguena jest jedyną drogą, jaką mogłabym sobie wyobrazić w tej dolinie i jedyną, którą dzisiaj prowadzi jakikolwiek szlak. Pogrzebałam przed wyjazdem w necie zabrałam najbardziej szalone mapy. Nawet Editorial Pirenos (znane z zaznaczania nieistniejących w terenie szlaków) nie proponowało w tym miejscu nic innego. Jest jeszcze Pic Creguena- z tym, że z niego raczej nie dałoby się zejść, a nawet gdyby, to nie do Ibon Coronas. Ta trasa ma trudność III więc ją wykluczyłam. Nie daliby rady. Nie byli alpinistami, a ich przewodnicy na pewno nie znali takich dróg.
Dziwny był też korytarz… Droga którą zeszliśmy, ozdobiona dwoma kopczykami (bardzo odległymi od siebie) schodzi w najbardziej racjonalny sposób. Trawersem nad potężnym urwiskiem, i delikatnym łukiem po luźnych skałach (pokrytych teraz cienkim lodem) prosto nad staw. Jest trudna zimą. Szlak przecina kilka rynien, w których raczej ciężko by się zatrzymać i kilka stromych, śnieżnych pól (latem pewnie piarżystych) . Cała ściana jest w cieniu. Słońce dociera tam na kilkanaście minut, stąd pewnie ten ciągły śnieg. Szczerze mówiąc cieszyliśmy się z cienia, chociaż z głupoty nie założyliśmy nic na cienkie wełenki i z czasem zrobiło nam się zimno. Nieprzetapiany przez upał lód miał podobną twardość na całej trasie. Mało było pułapek i mało trudnych lodowisk. Tylko te paskudne dziury pomiędzy kamieniami przysypane przez zmarznięty śnieg, zarywające się co i rusz, do czego z wolna zaczynaliśmy się już przyzwyczajać, ale co stawało się przy każdym upadku bardziej i bardziej bolesne. Upadaliśmy mało tym razem. Nie w trudnych miejscach. Tam szliśmy ostrożnie. Nadrobiliśmy to później na łatwym, ale cóż, tak często bywa. Dekoncentracja.
Zejście zajęło z półtorej godziny. Ściana za nami widoczna na zdjęciu 2o (tym z zaparowanym boczkiem) wyglądała z dołu na prawie pionową. Jedyny żleb prowadzi na tę wyższą przełączkę, z której szybko zrezygnowaliśmy, ale dotarcie do niego nie jest łatwe- jest potwornie stromy i wpada prosto do wody. Nie wiem czy zdecydowałabym się choćby spróbować nim wejść. Może opisywany przez Platona korytarz był gdzieś indziej. Jeżeli panowie szli wzdłuż Creguena na południe (najprawdopodobniej przeciwnym brzegiem stawu niż my) to do wyboru mieli tylko tę przełęcz, lub przełączki pomiędzy którymś z 3 szczytów: Pico del Agulle, Pico Pedres Albes, Pico de Araguells. Trzy wierzchołki (niezbyt potężne, ale zgadza się chociaż ilość). Ewentualne zejście prowadziłoby na południe niedaleko od Ibon Coronas. Nie słyszałam, żeby teraz ktokolwiek tamtędy chodził, ale na stronie phillrando jest opis trasy prowadzącej po tych 3 szczytach granią.
Stojąc na płaskim tuż nad pięknym stawem i wycierając co i rusz aparat (na słońcu temperatura wzrosła o kilkadziesiąt stopni i schłodzony obiektyw nieustannie się rosił) nie martwiłam się bardzo Platonem Tchihatcheffem. Cieszyłam się słońcem, szukałam dostępu do wody, zastanawiałam się gdzie usiąść i co by tu zjeść.
Po kolejnym odcinku kicania po ośnieżonych blokach, porośniętych przy tym przez piękną szadź, znaleźliśmy trawkę i strumyk. Rozsiedliśmy się, ugotowaliśmy barszcz. Było gorąco. Sielsko, spokojnie. Prawdziwe przeciwieństwo oblodzonej stromizny, piętrzącej się tuż obok nas. Wątpiłam czy ekipa pierwszych zdobywców wpadłaby na pomysł, żeby się tam wdrapać. Przy porządnym śniegu, nie tak cieniutkim jak teraz tą trasą chyba nie dałoby się bezpiecznie wejść. Dwie wspomniana wyżej przełęcze nie wyglądają lepiej.
Cóż, nie mieliśmy zamiaru wracać. Ta zagadka zostanie na później, może dla Edwarda. Do rozgryzienia mieliśmy teraz kolejny fragment historycznej trasy. Przełęcze d’Alba.
Zebraliśmy się leniwie po niecałej godzinie. Długo szliśmy wzdłuż brzegu. Wielkie kamienie, potem strome szkiery. Lód i nadtopiony śnieg. Nad jeziorem minęliśmy dwie dobre koliby. Jedną z nich zaznaczono nawet na mapie. Rzeczywiście wygodna prawie jak chatka, pięknie położona nad lustrem wody. Na progu doliny Creguena postanowiliśmy zboczyć i przetrawersować na Brecha d’Alba. Niewysoką, raczej nietrudną przełęcz, najłatwiejsze przejście przez grań Maladeta.
„Poniżej dwóch pierwszych grani znajdowały się dwa jeziora pokryte lodem, drugie z nich o bardzo dużym obwodzie„. Z nad jeziora Alba, na dzisiejszym, a także na mapach z XIXw. widnieje szlak nad jezioro Creguena (Grigueno) przez Brecha de Alba. Pewnie więc wspięli się na tą przełęcz i zeszli nad Creguena.”
Tak pisze Edward, ale ja mając w ręku trzy mapy widziałam tam trzy małe stawy. Żaden nie miał dużego obwodu, a już na pewno nie drugi. Szli przecież z północy w przeciwnym kierunku niż my. Wydawało się, że łatwo to sprawdzić. Trawers okazał się jednak pułapką. Zbocze pokrywało zwalisko ruchomych, pokaleczonych, świeżo łamanych głazów. Masakra. Musiały się toczyć i obijać całkiem niedawno. Potłukliśmy się tam okrutnie na domiar złego marnując czas. Jakieś 20 minut przed przełęczą odpuściliśmy i zawróciliśmy. Prosto w dół nad Ibonet de Creguena-ocieniony stawek wśród skał. Zostało nam 40 minut światła. Zbyt mało, żeby przekroczyć przełęcz i zejść. Sporo, żeby odnaleźć cudnie przez kogoś wyczyszczone z kamieni miejsce o rozmiarach (prawie) naszego namiotu.
Chwilkę później Jose odnalazł kolibę. Wybitnie luksusową tuż nad stawem. Chciał się tam przenieść, ale wcześniej tak sugestywnie opowiadał mi o trzęsieniach ziemi (ostatnie o sile 3,5 w skali Richtera zanotowano podobno 3 miesiące temu), że zdecydowanie uparłam się na namiot. Wstrząsy pięknie wyjaśniały paskudny stan zbocza, a koliba była dokładnie pod nim.
Po zachodzie na niebie pojawiła się łuna. Nieprawdopodobnie różowe światło ponownie zalało ciemne już zbocza. Przez kilkadziesiąt minut wiał silny wiatr. Potem wszystko uspokoiło się i zbladło, a nad nami znów zaświeciły miliony gwiazd. Nie było księżyca i już zaczynaliśmy się martwić. Czyżby się zgubił?–>