Masyw Maladeta listopad 15 cz2

<— Wstaliśmy wcześnie z zamiarem szybkiego spakowania się, ale pośpiech jakoś nam się wcale nie udał. Selekcja przywiezionych rzeczy była trudna.W efekcie zabraliśmy mnóstwo jedzenia, a zostawiliśmy w samochodzie czekany. Jose proponował też porzucenie raków, ale przez teleobiektyw bardzo dobrze widziałam lód. Wydawało się, że jest go tylko odrobinka. Temperatura była letnia (w dzień, bo nocą oczywiście mróz) słonecznie, bezwietrznie. Ja z kolei sugerowałam zostawienie namiotu. Obie te rzeczy przydawały się nam każdego dnia i wielokrotnie potem śmialiśmy się z myśli, że mały włos, a byśmy ich nie zabrali.  Wyruszyliśmy już po dziesiątej, a potem znów straciliśmy czas, bo ja zapomniałam telefonu. Wcale nas to nie denerwowało. Zaplanowana na ten dzień trasa nie wydawała się trudna czy długa. Żeby zacząć zabawę w odkrywanie historycznego przejścia sprzed 173 lat musieliśmy dostać się do Val de Balibierna, czyli na drugą stronę widocznej nad jeziorem przełęczy pokrytej lekkim śniegiem. Podejście nietrudne, chociaż przydały się raki. Śniegu na tej górze nie było wcale, tylko różnej jakości lód. Świeciło słońce. Pociłam się w moich ciepłych spodniach i w cieniutkiej wełnianej koszulce. Jose pożyczył mi swój kapelusz (zapomniałam), inaczej skóra zlazłaby mi w ciągu jednego dnia. Widok z grani zapierał dech w piersiach. Nad Hiszpanią ciągnęło się morze chmur, góry były pomarańczowe i czyste. Niebo błękitne. Nadal nie patrząc na zegarki postanowiliśmy przejść przez szczyt Balibierna, na oko i na mapie bardzo bliski. Po drugiej stronie było biało. Nie martwiąc się przeszliśmy słabo oznakowanym trawersem (kopczyki)  i wyszliśmy na grań tuż pod gładką ścianą. Jose nadal nieświadomy jak jest późno wdrapał się jakoś na skalny próg, zostawił plecak i poszedł wyżej zobaczyć co nas czeka dalej. Ja zamiast poszukać obejścia gapiłam się na piękne widoki. Na tę skałę na pewno bym nie wylazła z plecakiem, a bez plecaka mi się wcale nie chciało. W sumie po co…

Słońce świeciło już całkiem złoto. Jose wrócił z wiadomością, że dalej lód. Byliśmy tuż pod szczytem Tuca de Les Culebres, troszkę powyżej 3000 m, nadal wyjątkowo zrelaksowani. Zdecydowaliśmy się odpuścić Balibiernę. Pomiędzy nią, a Culebres jest ostry kawałek grani, jak wynikało z relacji Jose nieprzechodni, bo obrośnięty przezroczystym lodem. Jose pogimnastykował się mocno na trudnym zejściu. Dobrze, że mogłam odebrać plecak. Dopiero kilkanaście metrów niżej zauważyliśmy łatwiejsze wejście na szczyt. W dół, na dno doliny Balibierna opadał ślad człowieka w rakach. Solidnie już przetopiony. Popatrzyliśmy na zegarek i zdecydowaliśmy, że trzeba w dół.

Początkowo schodziliśmy ostrożnie. Ściana zlodowaciała, upiornie stroma. Nie mogłam sobie nawet przypomnieć kiedy ostatnio schodziłam tak długi kawał bokiem. Kijki nie chciały się wbijać w lód (czekanów nie zabraliśmy). Każdy krok oznaczał przytup- jeden żeby się wbił rak i drugi po kolei każdą ręką. Kijki wbijały się coraz gorzej. Często ześlizgiwały. Złoto zmieniło się w ognistą czerwień, a tu ani się wycofać ani przyśpieszyć. Jakikolwiek, nawet malutki błąd skończyłby się ogromnym zjazdem. Może i kilkusetmetrowym. Sytuacja mocno patowa. Szłam pierwsza (często schodzę szybciej niż Jose) wypatrując coraz mniej widocznych (bo przetopionych) śladów  poprzednika. Gdyby nie one uznałabym, że tu nie ma zejścia. Ale przecież musiało być….

Szliśmy tak szybko jak się dało. Teraz widzę, że pokonaliśmy na raz 1000 m. Śnieg skończył się dopiero na dole. Już mocno po zmroku. Siedliśmy tylko na krótką chwilkę- żeby zdjąć raki. Nie czekając na Jose pobiegłam dalej wyszukując słabo widoczne kopczyki, czasem tylko ich marne resztki. Jose zagapił się i potem przez kilkanaście minut szukaliśmy się w głuchej ciemności. Poszliśmy jakimiś dwoma wariantami i rozdzieliła nas szumiąca rzeka… Moja wina. Trzeba było czekać.

Od wysokości (wbrew mojemu odwiecznemu zwyczajowi wjechaliśmy na 2300 m samochodem) i od przytupów (musiało ich być kilka tysięcy) potwornie bolała mnie głowa. Aż mnie mdliło. Jeszcze gorzej jak się pochyliłam żeby zawiązać buty. Makabra. Z tego wszystkiego zapomniałam gdzie mam tabletki i dopiero cudownie odnaleziony w mroku Jose podał mi jakieś swoje. Ibuprom. Łyknęłam chociaż nie mieliśmy wody.

To ona zadecydowała gdzie się zatrzymaliśmy. Na łączce tuż pod wodospadem. Strasznie paskudnik hałasował w nocy.—>

Share

stracone kolory

Listopad to przede wszystkim długie zimne noce i straszliwie krótki górski dzień. Prawie wszystkie obozowe czynności robi się z konieczności po ciemku, a czasem też w ciemności szuka drogi czy miejsca pod namiot. W świetle gwiazd i latarki wszystko wygląda inaczej.

Chciałam Wam to pokazać i jak zwykle troszkę się boję. Największym zaskoczeniem na długo naświetlanych nocnych fotografiach są zawsze kolory. Są umowne, bo człowiek wcale ich nie odróżnia nocą. To co wydaje nam się, że widzimy jest dziełem wyobraźni. Oszustwem pamięci. Tym samym jest też późniejsza manipulacja w rawach. Surowe pliki zawsze wyglądają zaskakująco. Gwiazdy świecą na różne kolory, światła latarek są zimne, prawie białe, blask księżyca delikatnie złoty. Dalekie światła miast – o ile je widać pomarańczowe, być może od sodowych latarni. Żałuję, że nie sfotografowałam meteorytów.  Na granatowym, pełnym gwiazd bezksiężycowym niebie ponad Masywem Maladeta widziałam kilka ogromnych lecących poziomo przez kilka sekund, ciągnących za sobą świetlisty ogon jaki znamy z kreskówek.

Nie znam innego okresu w roku, kiedy noc jest bardziej fascynująca niż taką wczesną, łagodną zimą, kiedy góry nie są jeszcze białe, a spanie w namiocie nie jest szaleństwem.

Pireneje, listopadGaleria najlepszych (jak mi się wydaje) zdjęć z listopada jak zwykle na mojej stronie z fotografiami.

Share
Translate »