Masyw Maladeta listopad 15 cz1

Pomysł na ten listopadowy wyjazd pojawił się niespodziewanie. Jose dostał urlop, prognoza pogody była wspaniała. Temperatury na wszystkich portalach meteo wyglądały całkiem jak latem. Niebo bezchmurne, wiatry słabe. Zdecydowaliśmy się na najwyższy rejon Pirenejów. Miejsca, które paradoksalnie znaliśmy najmniej, bo przerażał nas panujący tam latem tłok. W listopadzie mało prawdopodobny. Inspiracją był artykuł Edka Krzyżaka o historii zdobycia Aneto. Czytając go kilkukrotnie zdałam sobie sprawę jak mało znam okolice najwyższych pirenejskich szczytów i jak ciekawie musi tam być.

Wyruszyliśmy z Barcelony koło południa i chociaż dojazd w dolinę Barrabes nie jest specjalnie długi, bardzo szybko skończył nam się dzień. Już prawie o zmroku dojechaliśmy do wsi Aneto i bezskutecznie szukając parkingu wbiliśmy się w poszarpaną drogę wspinającą się (jak wyglądało z mapy) aż nad Estany Llauset. Jechaliśmy powolutku, niepewni czy się da i czy na pewno wolno. Bardzo szybko nabraliśmy wysokości. Asfalt przeszedł w ubity grunt, który być może był kiedyś czymś innym. W zakamarkach doliny widać było kilka rolniczych zabudowań, dalej (czyli wyżej) ruiny Refugio Llauset- na mojej mapie nadal oznaczonego jako schron. Zaparkowaliśmy tam na moment, gotowi przenocować, ale z góry zjeżdżał jakiś samochód. Droga znikała w dziwacznych tunelach i chyba nie robiła się gorsza czy mniej przejezdna. Kierowca zjeżdżającego pojazdu potwierdził, że się na pewno da, więc nadal poruszając się bardzo ostrożnie wturlaliśmy się na przeciwległy stok, zakręciliśmy w tunelu, wyjechaliśmy na zewnątrz i stanęliśmy na wprost oświetlonych wrót. Chwila konsternacji… 2000 m npm. Ani śladu żywego ducha, ale wrota najwyraźniej otwarte. Wjechaliśmy. Tunel był staroświecki i długi. Wykuty kilkadziesiąt lat temu. Jak podejrzewał Jose rękami politycznych więźniów. Z sufitu kapało, pod kołami trzeszczały kamyczki. Tuż przed końcem z bocznego korytarza wylazł biało czerwony znak GR-u, a kilkadziesiąt metrów dalej znów nas zatkało. W międzyczasie zapadła noc i nagła ściana ciemności poza tunelem spowodowała, że zgłupieliśmy. Tak jakby nam się wszystko urwało… Jose ruszył ostrożnie i w końcu światła vana trafiły na cokolwiek innego niż noc. Nad brzegiem jeziora Llauset na niewielkim, otoczonym barierką balkonie leżał sobie wygodny parking, a na nim dwa puste samochody. Za tym wszystkim zaczynał się znakowany szlak.

Noc była lodowata i ciemna. Bezksiężycowa, bezwietrzna. Spokojna. Siedząc wygodnie przy składanym stoliku i popijając ciepłe mleko (zapomnieliśmy nabrać wody) pomyślałam, że gdybym była francuskim myśliwym (bo któż inny mógł być górskim przewodnikiem w 1842r) i gdybym obiecała doprowadzić pod przełęcz Coronas rosyjskiego oficera pod rękę z normandzkim botanikiem na domiar złego niosąc wszystkie ich rzeczy (jak wynika z tekstu Edka na terenie Aragonii trzeba było zostawić konie) na pewno nie wyłaziłabym na żadną z przełęczy Alba. Pica d’Alba to wysoki, raczej szczupły szczyt. Jeden z tych, które wygodniej obejść. Czy taki plan pasowałby do Edkowego opisu? Pojęcia nie miałam, ale żeby to sprawdzić najlepiej było pójść w drugą stronę. Sam Aneto nie jest sporny w tej kwestii. Drogą przez Collado Coronas podchodzi rocznie pewnie z kilkaset osób. Ciekawiło mnie co było wcześniej. W jaki sposób dotarli tam idący od Rencluza Platon de Tchihatcheff, Albert de Francueville i ich czterej przewodnicy: Bernard Arrazau Ursule, Pierre Redonnet, Pierre Sanio i Jean Sors Argarot.

A wszystko to w czasach kiedy Pireneje były nieznane i dzikie… Zaledwie 174 lata temu.—>

Share

Pireneje czerwiec15 cz14 Vall de Cardos

To był mój ostatni dzień. Świadoma faktu, że uciekły mi autobusy z Andory i jedyne co mogę zrobić to dostać się jakoś do Llavorsi, nie dałam rady zwlec się z łóżka (czyli podłogi) na tyle wcześnie, żeby mieć pewność, że zdążę. Według Jose jedyny autobus był w południe… szanse tak marne, że nie było co walczyć. Widząc, że jest kiepsko napisałam SMS do Edwarda. Znalazł mi drugie połączenie o 5-tej rano. Oczywiście następnego dnia. Lot miałam po południu, więc fakt że tenże autobus jechał tylko do Lleridy wcale mi jakoś nie doskwierał. Wręcz przeciwnie odzyskałam jeszcze jeden dzień!

Więc od początku…Francuz wyszedł bardzo wcześnie rano. Słyszałam jak się zwijał, ale pomyślałam, że zdrzemnę się jeszcze minutkę. Obudziło mnie światło przebijające się przez wszystkie dziury drewnianej szopy. Bardzo ciekawy widok… Widząc, że późno i nic się już z tym nie zrobi umyłam się beztrosko w strumieniu (chwilkę przed nadejściem kolejnych dwóch emerytów:)), wypiłam herbatę i walcząc z chęcią pozostawienia w schronie reszty mojej soli (nosiłam ją w pudełeczku na mocz z apteki i bałam się, że nikt nie odważy się spróbować:)), pozamiatałam, pozamykałam i wyszłam. Kontynuowałam wędrówkę GR11 aż do stromej trawiastej grani pomiędzy Vall Ferrera i Valle de Cardos.

Widoki były stamtąd cudne. Pogoda wspaniała. Oprócz mnie dwóch zziajanych panów i samochód parkowych strażników wlokący na tę przełęcz przyczepę kempingową. Pewnie dla pasterzy.  Wąską i piękną granią ciągnęła się gruntowa droga opadająca później do Ribera de Cardos. GR11 przekraczał grań i trawersując dwie kolejne doliny schodził na drugą stronę Campirme do doliny Anneu- jedynej, którą jeździ autobus. Dojście tam zajmuje około dwóch dni, w zawiązku z tym poszłam w drugą stronę. Myślałam, że uda mi się zejść z grani prawie do samego Llavorsi. Pamiętałam, że w podobnej sytuacji kilka lat temu Edek Krzyżak przeszedł 20 km szosą, ale byłam przekonana, że ja to rozegram lepiej… Na mapie jest jakaś podejrzana ścieżka. Wprawdzie to 1000 metrów prosto w dół, wprawdzie bez znaków przez krzaki, ale naprawdę myślałam, że dam radę.  Straciwszy około półtorej godziny, podrapana, spocona jak mops i obficie pogryziona przez bąki wróciłam na grań i zeszłam do Doliny Cardos gruntową drogą. Skróciłam Edkową wędrówkę asfaltem zaledwie o połowę. Wyszłam na szosę przy pięknym romańskim moście tuż przed Ribera de Cardos. Wypiłam piwo w lokalnym barze, przeszłam kilkadziesiąt metrów i złapałam stopa aż do Llavorsi. Chłopak, który mnie zabrał powiedział, że tu nikt nikogo nie podwiezie, ale on stanął, bo zobaczył czekan… Pogadaliśmy o tym, który staw już rozmarzł i jaki jest śnieg pod Pica d’Estats i w Baborte.  Zaliczyłam też krótki  objazd Llavorsi. Bar z dobrym jedzeniem jest tuż obok dużego sklepu jakieś 100 metrów powyżej przystanku autobusowego (na lewo). Wszystkie 3 hotele nad rzeką… Na jednym z nich pisało hostel więc pomyślałam, że może ten jest najtańszy. Padłam natychmiast po wyjściu spod prysznica. Byłam skonana…

PS: Poranny autobus do Lleridy jest skomunikowany z kolejnym jadącym od razu na lotnisko el Prat. Nie trzeba jechać aż do końca. Autobusy mijają się w czymś na B… Chyba Benabare. Wystarczyło spytać kierowcę. Najbardziej emocjonujące w tym ryzykownie późnym powrocie było oczekiwanie przed świtem na nadjeżdżający z Esterri d’Aneu autobus. Nie wiedziałam gdzie jest przystanek w moją stronę, jakiś pan poradził mi stanie na środku szosy…  Mgła, ciemności, w rozkładzie jazdy zupełnie nic, ale zadziałało!

Share
Translate »