Pireneje czerwiec 15 cz13 Vall Ferrera

Miałam dylemat. Zdrowy rozsądek podpowiadał – wróć do Andory. Z niepozornego dworca w Andorra la Vella odjeżdża takie mnóstwo autobusów, że dostanie się na barcelońskie lotnisko nie byłoby żadnym problemem. Gdyby został mi tylko jeden dzień na pewno bym tak zrobiła, ale zostały mi dwa, a w Andorze nie ma już ciekawych tras (nic co dałoby się jakoś zagospodarować w dwa dni). Był jeszcze jeden powód. Lekko głupi. Przechodząc we mgle przez przełęcz myślałam, że jeśli to mi się uda, już do końca będę bardzo grzeczna. Żadnego ryzyka, żadnych wyskoków.

Nie wiem co ostatecznie zdecydowało, fakt faktem, że w piękne słoneczne przedpołudnie, schodziłam łatwą ścieżką w dół Vall Ferrera. Czym niżej tym było cieplej. Miejsce śniegu zajęły kwitnące łączki, potem wysoka, pełna narcyzów trawa. Pola kwitnących rododendronów, świetlisty las. Z ciekawości, i bo obiecałam Edwardowi zajrzałam do schroniska Vall Ferrera. Było zamknięte. Lawina, która spadła na nie w marcu uszkodziła baterie słoneczne i zerwała most. Nie było wody, prądu i dojazdu. Pan Schroniskowy łaził w kółko trzymając się za głowę i czekał na resztę ekipy. Nawet trudno było wyciągnąć z niego jakieś wiadomości. Odradził mi stanowczo powrót przez Baborte. Szlak ponoć oznakowano na ziemi i przy śniegu nic, a nic nie widać. Do tego ma być burza. Też mi nowina, pomyślałam, ale grzecznie poszłam w dół. Nigdy nie widziałam dolnych partii Vall Ferrera, więc w sumie nawet byłam ciekawa. Szlak GR11 nie idzie na szczęście drogą tylko lasem wychodząc na szutrówkę co jakiś czas. Trasa jest ładna, w miarę dzika, nikogo na niej nie spotkałam. Dopiero przed samą wsią minęła mnie grupka jeźdźców. Zabawnie to wyglądało, bo (chyba niechcący) pędzili przed sobą trzy zrezygnowane krowy.

Mżyło, na górach przysiadła burza. Było oczywiste, że zejdzie i tu. Przyspieszyłam i udało mi się jeszcze dotrzeć do kościoła Saint Feliu- na górce ponad ciasną, kamienną uliczką. Po drodze nabrałam butelkę wody więc obserwując ulewny deszcz (spod wielkiego i suchego dachu) ugotowałam sobie herbatę i dwie zupy… Nie spieszyło mi się. Posiedziałam tam ze dwie godziny. Deszcz czasami ustawał, ale burza kręciła się nad doliną i nie miała zamiaru odejść. Pewnie nic by się nie stało gdybym spędziła noc pod kościołem. Nie wyglądał na bardzo używany, ale trochę mi było głupio. Poniżej, we wsi był duży kemping. Widziałam go doskonale z góry. Ubrałam się w pelerynę i zeszłam, ale nie zostałam tam. Nocleg w bungalowie (nie miałam namiotu) kosztował aż 25 Euro, a ja miałam jeszcze czas. Była dopiero piąta. Pomimo powrotu burzy podeszłam kilkaset metrów do Bordas de Costuix. W jednym z opuszczonych domów powinno być schronisko. Pan z kempingu potwierdził, że jest i na odchodnym obdarował mnie jeszcze cukrem. Skończył mi się, a w barze nie było nic, na co nie byłbym uczulona.

Trochę to pewnie głupio wyszło, chociaż miejscowi są chyba przyzwyczajeni. GR11 to popularny szlak i dziwaków jak ja musi tu bywać znacznie więcej… myślałam o tym podchodząc przez ociekający las i licząc jak blisko uderzają pioruny. Zbliżyły się na niecałe 1000 m, a potem zaczęły oddalać. Uff… Kiedy doszłam do pierwszego domku zapadał już zmrok. Brnąc przez mokrą trawę znalazłam drzwi. Ruszyłam skobel- otwarte! Zajrzałam- przy progu stały jakieś adidasy… a z mroku wyłonił się starszy pan. Brodaty, siwy, pewnie emeryt. Szedł cały GR od Morza Śródziemnego do Atlantyku. Nie chciałam mu przeszkadzać, zanim go obudziłam już chyba spał… Obeszłam wszystkie zabudowania, ale tylko to jedno było otwarte. Pan wstał, zrobił mi trochę miejsca na podłodze. Pogadaliśmy chwilkę. Był zaskoczony, że poprzedniego dnia udało mi się przejść do Baiau. Idąc drugim wariantem GR-u i bojąc się burzy został na noc w Coma Pendrosa. Musieliśmy się gdzieś potem minąć schodząc doliną Ferrera, może wtedy, kiedy zboczyłam do schroniska.

Zabawne, miałam wrażenie, że jestem w górach sama i to samo myślał  wędrujący GR11 Francuz…

 

Share

Pireneje czerwiec15 cz12 Baiau

Rano padało. Beznadziejnie. Ciemno, niebo szare, nad dolinami strzępy mgły. Wstałam wcześnie i położyłam się znów. Doczekałam tak do 9-tej. Pomyślałam, że to niemożliwe. To Andora, prawie Hiszpania, a tu aż tak długo nie pada! Ubierałam się i wracałam kilka razy. W końcu stwierdziłam, że trudno. Najwyżej zmoknę. Całkiem niedaleko, niecałe półtorej godziny od Les Fonts jest kolejne andorskie schronisko Pla de Estany. Gdyby było bardzo źle mogłam tam zostać.  Mogłam tam też pójść normalnie ścieżką… nie wiem co mnie skusiło i spróbowałam przetrawersować wprost od schronu. Na wprost prowadziła mocno wydeptana dróżka, o wiele lepiej widoczna niż ta zbiegająca w dół- do szlaku. Być może była tak szeroka, bo każdy nią chodził dwukrotnie- w tą i z powrotem. Ścieżka, jak łatwo się domyślić zgubiła się po jakimś czasie na tyle jednak daleko, że już mi się nie chciało wracać. Brnęłam potem przez jakiś gęsty lasek, połamany i położony przez lawiny, ociekający wodą na jakimś kamienistym stoku.  I tak musiałam zejść do ścieżki, bo zbocze przeszło w strome skały. Lało bez przerwy. Po lesie snuły się mgły. Doszłam w końcu do znakowanego szlaku, przeszłam przez rzekę i znalazłam zejście do Pla de Estany- dość szczelnie zalane wodą. Łąka była pełna storczyków, buty wody, po karku płynął mi strumyk. Dobiegłam do schronu, rozłożyłam rzeczy. Zrobiłam herbatę. Nudy. Już pół godziny później brnęłam w śniegu przez gęstą mgłę wypatrując biało czerwonych znaków GR11 prowadzących na Collada dels Estanys Forcats.

Znałam tę trasę, ale w chmurze i śniegu wyglądała inaczej niż latem. Na początku nie było problemu. Zaśnieżone podejście prowadzące pod stromy stok. Potem trawers po płytkim balkonie. Narcyzy. Strumyk, kilka wodospadów- nie problem i tak byłam mokra. Potem mleko. Widoczność prawie zerowa. Marznący deszcz. Silny wiatr. Znaki pod śniegiem. Miałam chwilę wahania. Myślałam, że muszę wrócić. Na szczęście gdzieś przede mną zamajaczyła stacja meteo. Postałam potem przy niej i kiedy mgła zrzedła zauważyłam blaszany schron. Już zapomniałam, że tu jest. Odwiązałam zamotane jakimiś supłami drzwi i dostałam skrzydłem prosto w czoło… gapa. Tyle sznurków nie wisiało tu bez powodu. Mogłam się domyślić, że drzwi opadają…

Wnętrze nie było bardzo przytulne, ale znów trochę w nim posiedziałam. Padało, wiało, a ja nie wiedziałam gdzie iść. W kolejnej chwili przejaśnienia dopatrzyłam się przed sobą znaku, a potem odkryłam ślad. Teraz mogłam iść pomimo mgły. Kilka dni wcześniej ktoś wygniótł solidne stopnie. Nie musiałam nawet wyjmować czekana. Na przełęcz prowadziła prawie drabina, wylizana przez wiatr dopiero pod granią. Na podejściu kilka razy zobaczyłam stawy, ale przez większość czasu widziałam tylko prowadzący mnie ślad, stromiznę i gęste mleko. Pamiętam to podejście z lata i tak naprawdę chyba łatwiejsze jest zimą. Byłoby nieprzyjemne gdybym trafiła na lód.

Druga strona przełęczy jest znacznie mniej stroma. Przejaśniło się troszkę, widziałam kilka kopczyków i szybko zobaczyłam też Baiau. Schron stoi na wysokiej morenie. To typowy alpejski blaszak. Solidny, ciepły, wyposażony w dobre łóżka i koce.

Podchodzi się do niego niewygodnie. Przez strome płaty śniegu i strumień. Za to widok jest stamtąd cudowny. Z jednej strony cyrk Baiau wypełniony częściowo już rozmarzniętymi stawami, z drugiej dolina otoczona murem gór. Aż do nocy kotłowały się nad nią chmurska. Buczała burza. Niebo otworzyło się już po zachodzie. Mała początkowo dziura urosła i kiedy obudziłam się nocą na czystym granatowym tle świecił księżyc-wciąż prawie pełny.

Share
Translate »